Nowy Orlean. Piękne miasto wielu problemów.

Wiele amerykańskich nazw geograficznych stworzono według prostego schematu. Do europejskiego pierwowzoru dodano przymiotnik „nowy”. W ten właśnie sposób powstała nazwa miasta, które właśnie zamierzałem odwiedzić. Nowy Orlean, bo o nim mowa, w ten właśnie sposób nawiązuje do czasów francuskiej kolonizacji regionu ujścia rzeki Missisipi. I nie tylko miasto, ale cały stan nosi francuską nazwę. Luizjana upamiętnia bowiem króla Ludwika XIV. Ta odmienność tej części Stanów Zjednoczonych wydawała się na tyle ciekawa, by będąc w Chicago wyjechać na parę dni do Nowego Orleanu.

Dzisiaj świadectwem francuskiej przeszłości, poza nazwami, jest też centralna dzielnica miasta, zwana French Quarter. To właśnie tam znajdują się charakterystyczne dla miasta budynki otoczone balkonami. Właściwe to galeriami, bo tak zalecają je nazywać władze miasta, by odróżnić je od zwykłych balkonów. Galerie bowiem otaczają całe elewacje i pełnią też funkcję ochronną przed słońcem. To właśnie do tej dzielnicy udałem się w pierwszej kolejności, zaraz po wyjściu z autobusu. Od razu przywitał mnie widok starych tramwajów, pięknych budynków, wielkiego parowca, a całości uroku dodawał zapach kreolskiej kuchni roznoszący się po wąskich ulicach. Od razu czułem, że tu będzie ciekawie.

Miasto, które zatrzymało się w czasie

Jednak Nowy Orlean to nie tylko ta stara dzielnica, do której wszyscy pędzą by legalnie pić alkohol na ulicy i szukać głośnej rozrywki. Zapamiętałem to miasto przede wszystkim przez pryzmat tramwajów. Tak starych, że niektóre wagony mają koło stu lat, a o klimatyzacji czy niskiej podłodze można zapomnieć. Dla mnie, jako turysty ten środek transportu był idealny. Dla mieszkańców to pewnie tylko jakiś relikt zabierający im miejsce na drodze, miejsce dla samochodu oczywiście. Bo kto by się poruszał starym tramwajem, gdy można jechać klimatyzowanym autem.

Tramwaje jednak jeżdżą po całym mieście. Mój hostel znajdował się jakieś półtorej kilometra od French Quarter, ale mogłem łatwo dostać się tam właśnie tramwajem. Do największych parków, czy atrakcji też mogłem dojechać tramwajem i w sumie z autobusu skorzystałem tylko w drodze z lotniska.

Miasto wiecznego „kempingu”

Jest też pewien temat, co do którego miałem wątpliwości, czy w ogóle go poruszać. Bezdomność.

W Nowym Orleanie bezdomni są wszechobecni. I nie mowa tutaj o narkomanach leżących na ulicy, bo i tacy się zdarzają, ale o ludziach, którzy starają się jakoś żyć bez prawdziwego dachu na głowie. Pod wieloma estakadami, w samym centrum miasta, roztaczają się wielkie pola namiotowe. Obok namiotów stoją budy dla psów, kwiaty w donicach, a co jakiś czas ustawione przez władze miasta toi-toje. Początkowo myślałem, że to efekt Huraganu Katrina, ale to było prawie 20 lat temu. Ileż może trwać neutralizacja skutków kataklizmu w tak bogatym kraju jak Stany Zjednoczone?

Więc nie wiem czy to efekt Katriny, kryzysu ekonomicznego z 2008 r., czy po prostu Nowy Orlean tak ma… Pamiętając film „Nomadland” wydaje mi się, że takie życie w Stanach jest czymś w miarę powszechnych i pewnie tylko obcokrajowców, jak ja, to dziwi. Samo przechodzenie obok tych miasteczek nie wydawało mi się niebezpieczne. Bardziej niebezpieczne wydawało się chodzenie po French Quarter, gdzie można się natknąć na ludzi pod wpływem alkoholu i narkotyków. A już w ogóle wyjście w mniej uczęszczane dzielnice to przeżycie samo w sobie. Raz poszedłem może kilometr poza French Quarter, w stronę osiedla domów jednorodzinnych i czułem się bardzo nieswojo. Na niektórych domach było graffiti, gdzieniegdzie stały samochody z rozwalonymi szybami, a przystanek tramwajowy na który chciałem dojść, okazał się nieczynny, bo tramwaj już tam nie dojeżdżał. Przez kilkanaście minut nie minąłem nikogo kto poruszałby się pieszo. Wszyscy tylko przejeżdżali swoimi autami. Stwierdziłem, że najlepsze co mogę zrobić, to zawrócić.

Piękniejsze oblicze Nowego Orleanu

Drugiego dnia odwiedziłem dzielnicę willową Garden District. To piękna okolica, w której dominują duże drewniane domy, w większości otoczone ogródkami. Czytałem, że mają tam domy nawet hollywoodzkie gwiazdy, a spacerowanie było nie tylko bezpieczne, ale wręcz przyjemne. Mijałem sporo ludzi, a gdy chciałem sobie zrobić selfie, od razu znalazł się ktoś pomocny, pytając czy ma mi zrobić zdjęcie.

Odwiedziłem też Audubon Park, rozciągający się przy samej rzece Missisipi. W parku nie spotkałem za wielu ludzi i nie czułem się jakbym był w mieście. Spory obszar został pozostawiony naturze, a gdy doszedłem do rzeki zaskoczyłem się jej ogromem. Missisipi w tym odcinku potrafi mieć prawie 800 metrów szerokości, a pływają po niej ogromne statki, typowe dla żeglugi morskiej, a nie rzecznej.

Jedzenie rozczarowuje

Jeszcze przed wylotem do Stanów, obejrzałem na Netflixie serial o amerykańskich street-foodach. Jeden odcinek poświęcony był kuchni nowoorleańskiej. Słyszałem te zachwyty o jambalayi, o kanapce po’ boy i nie mogłem się doczekać aż ich spróbuje. Jambalaya rozczarowała mnie już pierwszego dnia. Trafiłem na taką rozgotowaną potrawę z mięsem i ryżem, która nie była zbyt smaczna, a raczej przypominała taki zrobiony na szybko obiad, gdy masz pół godziny przerwy w pracy. Może po prostu trafiłem na zły lokal. Kanapkę po’ boy spróbowałem w najlepszym miejscu wg ocen na mapach Google. Gdy wszedłem do lokalu spostrzegłem menu z kilkudziesięcioma pozycjami do wyboru. Były kanapki tradycyjne, z wołowiną, a nawet z mięsem aligatora. Byłem głodny więc wziąłem klasykę w wersji powiększonej. Czar amerykańskiej kuchni prysł, gdy dostałem owinięta w papier rozmoczoną bułę typu bagietka z wołowiną i sosem pieczeniowym w środku. Serio, to na kolację jadam lepsze rzeczy.

Pomyślałem, że spróbuję jeszcze wtopić się w nowoorleański klimat i na Bourbon Street – głównej ulicy French Quarter – zamówię sobie piwo na wynos. Miasto słynie bowiem z tego, że można pić alkohol w miejscach publicznych, co w Chicago jest zabronione. Wszedłem do jednego z lokali i poprosiłem o najbardziej popularne piwo. Barmanka nalała mi z kranu do plastikowego kubka jakiegoś lagera w rozmiarze pinty i postawiła na blacie. Wyciągnąłem dziesięć dolarów żeby zapłacić… pani wzięła banknot i powiedziała, że cena to 12$. Dżizas, ku**a, ja pi****lę… – pomyślałem. Dolar po 5 zł,  a ja kupuję średniej jakości sikacza za 60 zł. No, ale czego się nie robi by wtopić się w lokalny klimat.

Gdy wróciłem do hostelu, trafiłem na happy hour w hostelowym barze. Barmanka zachęcała – wszystkie alkohole po 4$ – whisky, piwo, drinki… Wszystko trzy razy taniej niż to słabe piwo na Bourbon Street. Zamówiłem whisky on the rocks i opowiedziałem historię o piwie za 12$. Barmanka zaśmiała się i powiedziała, że tylko turyści kupują na Bourbon Street, bo wszystko jest tam kilka razy droższe niż kwartał dalej. No i wszystko to prawda, bo przecież i ja byłem turystą.

Tam gdzie przybysze z Afryki stanęli na ziemi amerykańskiej

Trzeciego dnia chciałem odwiedzić jeszcze jakieś nowe miejsce. Mogłem skorzystać z darmowego transportu publicznego, bo przez kilka dni nie trzeba było kupować biletów, by mieszkańcy oswoili się z nowym układem linii. Darmowe były za równo autobusy, tramwaje jak i promy.

Spojrzałem na mapę i zobaczyłem, że na wysokości French Quarter, ale na przeciwnym brzegu Missisipi znajduje się dzielnica Algiers Point i można do niej dopłynąć promem. Ruszyłem więc w stronę promu i po paru minutach znalazłem się na drugim brzegu rzeki. Jakże spokojniejszym, jakże innym niż ta centralna dzielnica Nowego Orleanu. Z tablicy pamiątkowej dowiedziałem się, że Algiers Point było miejscem do którego od pierwszej połowy XVIII wieku przybywały transporty z niewolnikami z Afrykami i właśnie tu potomkowie czarnych mieszkańców obecnych Stanów stawiali swoje pierwsze kroki na kontynencie amerykańskim. Dzisiejsze Algiers Point to jednak senna okolica o nieco wiejskim charakterze. Dominują jednorodzinne domy, gdzieniegdzie spotyka się kościół czy jakąś kawiarnię. Jedyne czego żałowałem będąc tam, to brak kremu z filtrem. Słońce świeciło dość mocno, a ja czułem, że już wieczorem będę żałował tego spaceru.

Algiers Point

Gdy wróciłem na lewobrzeżną część Nowego Orleanu miałem jeszcze parę godzin, zanim musiałem wracać na lotnisko. Ogromny City Park wydawał się świetnym miejscem do odwiedzenia. To prawie 500 ha, na których oprócz zieleni, znajdują się też muzea i stadiony. I można było tam dotrzeć tramwajem. Powłóczyłem się tak napotykając m.in. na znak ostrzegający przed aligatorami. Jednak żadnego na szczęście nie spotkałem. Miałem już ochotę wracać i pomyślałem, że może spróbuję dojechać do centrum autobusem. I to był błąd. Brak rozkładów, niejasne oznaczenia trasy. Przyszedłem na przystanek, poczekałem chwilę i nie wiedziałem nawet czy jak coś przyjedzie to czy mam wsiać czy nie. Poszukałem najbliższej pętli tramwajowej i po kwadransie siedziałem już w jednym z zabytkowych tramwajów. Nie jest to transport wygodny, ale w tym mieście jedyny pewny.

Czas wracać

W centrum chciałem jeszcze spróbować lokalnego street-foodu, ale akurat nic nie znalazłem. Za to było jedzenie indyjskie, czy chińskie. Zamówiłem to pierwsze i poszedłem szukać autobusu na lotnisko. I tu znów problem. Niby przystanek jest, ale stoją na nim auta. Po chwili spostrzegłem, że jakiś autobus stoi ale sto metrów dalej. Poszedłem sprawdzić i okazało się, że to mój autobus na lotnisko. Byłem jedynym pasażerem przez sporą część kursu.

Na lotnisku w nowym Orlenie śledziłem już lot mojego samolotu linie Spirit Airlines. Był to okres w którym przez Florydę przechodził huragan i część lotów była odwołana. Dzień wcześniej jeden z gości hostelu żalił się jak to musiał uciekać z Florydy płacąc więcej za bilet z Miami do Nowego Orleanu niż z Australii do Stanów. Pech chciał, że mój lot był obsługiwany samolotem, który miał przylecieć właśnie z Florydy, a konkretnie z Fort Lauderdale. Przez chwilę był to dziewiąty najczęściej śledzony samolot w serwisie Flightradar24. No i najważniejsze, oczywiście był opóźniony. Mój żołądek powoli zapominał o indyjskim jedzeniu i domagał się nowego pokarmu. Rozejrzałem się po terminalu i tu zaskoczenie. Ogromny hot-dog za 7-8 dolarów. To cena taka sama jak w mieście. Czyli są jeszcze kraje, gdzie nie zdzierają na pasażerach samolotów.

Gdy w końcu dotarłem do Chicago była jakaś druga w nocy i czekała mnie nocna podróż metrem i kontynuowanie zwiedzania Chicago.  Nowego Orleanu jednak nie żałuję i polecam wszystkim, którzy chcieliby zobaczyć trochę inne Stany niż wielkie miasta pokroju Chicago.

| W Nowym Orelanie byłem od 26 do 28 września 2022 r.

| Więcej zdjęć z tej podróży na Google Zdjęcia

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz