Pierwszego razu w Ameryce… Chicago

Chicago, Stany Zjednoczone Ameryki | Podróż 93, Wpis 122


No i stało się! W końcu, po raz pierwszy wybrałem się na kontynent amerykański, a konkretnie do Stanów Zjednoczonych Ameryki. Obiecywałem sobie ten wyjazd od momentu zniesienia obowiązku wizowego, ale wtedy przyszła pandemia i przez dwa lata wyjazd do USA był niemożliwy. W 2022 roku stwierdziłem, że skoro już można jechać, to trzeba zrealizować plan. Zwłaszcza, że potrzebowałem wyjazdu poza Europę jak powietrza.

Padło na Chicago we wrześniu, ale prawdę mówiąc pojechałem tam gdzie mogłem, a nie tam gdzie chciałem. Początkowo myślałem by jechać w wakacje. Jednak cenowo lipiec i sierpień były poza zasięgiem. Zacząłem przeglądać wrzesień. I tak, nagle wyświetliła mi się cena ok. 1200 zł za lot z Warszawy do Chicago. Na początku pomyślałem, że to pewnie jakaś tania linia z przesiadką na Islandii. Jednak po wejściu w szczegóły lotu byłem miło zaskoczony, bilety oferowała portugalska linia TAP, a tak niska cena była dostępna też na ich stronie. Nie był to więc jakiś błąd, czy oferta pośrednika. Próbowałem jeszcze poszukać możliwości powrotu z innego miasta, np. Nowego Jorku czy Waszyngtonu, ale nigdzie już nie znalazłem niskich cen. Zdecydowałem więc, że trzeba kupić to Chicago, bo bilety w tak niskiej cenie szybko się wyprzedają. I gdy wypełniłem wszystkie potrzebne dane, numer paszportu, numer buta to okazało się, że nie mogę potwierdzić płatności bo aplikacja banku ma przerwę techniczną. No, ja nie mogę…

Położyłem się więc spać, z myślą, że właśnie świetna okazja uciekła mi sprzed nosa. Jak tylko się przebudziłem od razu poleciałem sprawdzić czy bilety jeszcze są dostępne i czy aplikacja banku już działa. Na szczęście tak i udało mi się zarezerwować bilet z Warszawy przez Lizbonę za dokładnie 1293 zł.

Tam gdzie ostatni raz wielu widziało Europę

Zanim jednak wyleciałem do Ameryki, okazało się, że mój lot z Warszawy do Lizbony został skasowany i musiałem go przebukować na inny dzień. Tym samym miałem spędzić jedną noc w Lizbonie. To nawet lepiej, bo pierwotnie przesiadka miała trwać tylko godzinę, co na lotach do USA może nie być wystarczające. W dodatku pierwszą noc planowałem spędzić w Warszawie. Lizbona zamiast Warszawy? Chętnie!

Pojawiłem się na lotnisku Chopina jakieś dwie i pół godziny przed lotem do Lizbony. Chciałem się odprawić w automacie, jednak dwukrotnie mi się to nie udało. Musiałem więc odstać swoje w kolejce i przy okienku dowiedziałem się, że w sumie to przez te zmiany lotu, to nie mam przypisanego miejsca, więc w tym automacie i tak bym się nie odprawił. Pan z obsługi stwierdził, że chyba jest overbooking i musimy poczekać. Pomyślałem już o 600€ odszkodowania, ale po dosłownie pięciu minutach okazało się, że jest miejsce w jakiejś lekko wyższej klasie ekonomicznej, niestety nie w biznesie.

W Lizbonie nie spędziłem za dużo czasu, doleciałem już nocą i liczyłem tylko na specjalne śniadanie. Rano pojechałem do Belem na słynne pastéis de nata. Przy okazji miałem okazję stanąć w miejscu, z którego wyruszali prekursorzy podróży z Europy do Ameryki, przy Pomniku Odkrywców.

Śniadanie w Belem

Na lotnisku w Lizbonie pojawiłem się już trzy godziny przed lotem, bo podróże do USA obarczone są dodatkową kontrolą. Najpierw pracownicy linii odpytywali o formalności, jak certyfikat szczepień czy zarezerwowany lot powrotny. Powoli odchodzę od drukowania różnych potwierdzeń, ale teraz na szczęście parę rzeczy wydrukowałem. Okazało się, że unijny certyfikat szczepień w wersji online nie był wystarczający nawet w Warszawie, a potwierdzenie lotu powrotnego też chcieli mieć na papierze.

Lecę przez ocean

Rzadko miałem okazję lecieć szerokokadłubowcem. Dziewięć lat wcześniej leciałem Boeingiem 777 do Japonii, a parę miesięcy wcześniej na locie z Gran Canarii do Madrytu linie Air Europa podstawiły Dreamlinera, mimo, że był to tylko lot krajowy. Jednak lot międzykontynentalny to zupełnie inna bajka. Dwa posiłki, rozrywka pokładowa, koc i słuchawki. W dodatku miejsce przy oknie i to bez żadnego współpasażera obok. Tak to spokojnie można lecieć te osiem godzin.

Na Chicago O’Hare wylądowałem wieczorem, koło dwudziestej. Chociaż samolot przyleciał trochę wcześniej niż rozkładowo to na niewiele się to zdało. Staliśmy grubo ponad pół godziny w oczekiwaniu na zwolnienie naszego stanowiska. Na tak dużym lotnisku wszystko jest wyliczone na styk. W dodatku jak już dotarliśmy do rękawa, to jeszcze musiałem przejść kontrolę paszportową i dotrzeć długim korytarzem na stację kolei, więc była prawie dwudziesta druga gdy ruszyłem w stronę centrum, czy jak to mówią w Ameryce – w stronę downtown. Na szczęście zaplanowałem nocleg tuż przy stacji metra, więc pierwszego dnia nic nie zwiedziłem, po prostu poszedłem spać.

Pierwsze wrażenia

Następnego dnia obudziłem się w pokoju pełnym obcych ludzi. Dekadę temu spanie w hostelach to była codzienność moich podróży, ale teraz czułem się już na to za stary albo zbyt wygodny. Jednak ceny w Stanach Zjednoczonych sprawiły, że podczas samotnej podróży bardzo opłacało mi się spać w hostelach. Różnica wynosiła grubo ponad tysiąc złotych za tydzień pobytu. Zacisnąłem więc zęby, bo i tak zamierzałem wracać późnym wieczorem i wychodzić wcześnie rano.

O tym, że jestem w Stanach, a nie Europie przekonałem się bardzo szybko. Kawa była tutaj okropna. Jeszcze podczas zameldowania recepcjonista chwalił się darmową kawą. Pomyślałem, że na pewno będę korzystał. Jednak w kuchni zastałem tylko dziwne ustrojstwo z dzbankiem i jakieś filtry. Nigdzie nie było ekspresu do kawy. Pamiętam takie urządzenia z pracy w pewnej amerykańskiej korporacji. Mieli to w krakowskim biurze, ale i tak wszyscy korzystali z ekspresów. Teraz próbowałem obsłużyć to dziwne urządzenie, ale bezskutecznie. Poczekałem chwilę, by ktoś inny ogarnął ten sprzęt, ale gdy nalałem sobie tej czarnej mazi, ciężko było mi opróżnić kubek do końca. Czeka mnie ciężki czas – pomyślałem. Kawa w Stanach, to nie jest to samo co pijemy w Polsce, czy ogólnie w Europie.

Niepocieszony ruszyłem na miasto. Wszędzie były biurowce. Tu Boeing, tam biurowiec korporacji, w której pracowałem. Tam gdzie akurat nie było wieżowców, były parkingi. Co chwila mijałem jakieś miejsce gdzie można było coś załatwić nie wysiadając z auta. A to apteka, a to restauracja. Nawet bank w systemie drive-thru. Spacerując po pustych chodnikach czułem się tutaj trochę inny.

Zaskoczył mnie też główny środek chicagowskiego transportu publicznego. Nie jest to bowiem klasyczne metro, a pociągi które w większości poruszają się po estakadach. W całym mieście, a w centrum szczególnie, przejeżdża się tuż pod oknami sąsiednich budynków. Czasem odległość od okien wynosi, może z pięć metrów. W dodatku te estakady to konstrukcje stalowo-drewniane. Trzęsą się, nie tłumią hałasów, więc jest tam ogromny hałas.

Przytulne lokum obok torów

Miasto kontrastów

Lubię duże miasta, lubię też małe miasta. W dużych jednak jest o tyle dobrze, że można tam jechać w ciemno, spędzić parę dni i codziennie mieć coś nowego do roboty. Pierwszy dzień w Chicago miał upłynąć na zapoznaniu się z miastem. Byłem pierwszy raz w USA więc wszystko było dla mnie nowe. Na początku nie traciłem czasu na szukanie jedzenia, więc padło dość przypadkowo na McDonald’s. Często słyszę, że amerykański McDonald’s nie umywa się do tego w Polsce. I pewnie jest w tym sporo racji, ja jednak nie miałem na co narzekać. Hamburger za dwa dolary był ciepły i zjadliwy. Czy w środku było mięso nafaszerowane toną specyfików niedozwolonych w Unii Europejskiej? Nie wiem. Czy było brudno? Nie bardziej niż w maku w centrum Krakowa w piątkowy wieczór.

Centrum Chicago wyglądało schludnie, żeby nie powiedzieć elegancko. Poza tym, że pod wierzchnią warstwą miasta jest schowane mnóstwo tuneli i podziemnych parkingów, takie praktycznie drugie centrum, to wyglądało ono bardzo europejsko. Parki, chodniki, kawiarnie. Nad samym jeziorem Michigan było już bardzo przyjemnie – mnóstwo zieleni z dala od miejskich autostrad. Główną atrakcją tej strefy parków zlokalizowanych pomiędzy jeziorem, a wieżowcami jest… wielka fasolka. Postawiona w 2006 roku w Millennium Park rzeźba Cloud Gate zwana potocznie Fasolką. To taka lustrzana rzeźba w kształcie fasolki właśnie, albo nerki. Zależy jak patrzeć. Wokół niej jest mnóstwo ludzi, którzy robią sobie zdjęcia ze swoim odbiciem. No i oczywiście ja też je zrobiłem, a w dodatku byłem pod fasolką chyba ze trzy razy, koło południa, o zachodzie słońca i wieczorem. Co ciekawe wieczorem żeby wejść do parku trzeba było przejść przez wykrywacz metalu. Dla Amerykanów to pewnie typowa sytuacja.

Fasolka

Dominującym elementem parku jest natomiast amfiteatr i kładka. Oba obiekty zostały zaprojektowane przez amerykańskiego architekta Franka Gehry’ego, znanego z dekonstruktywistycznych projektów, takich jak Muzeum Guggenheima w Bilbao. I tutaj architekt zaszalał, bo nie jest to po prostu kładka. Powleczona aluminium konstrukcja przypomina bardziej węża. W dodatku stanowi świetne nawiązanie do pobliskich wieżowców.

Kładka na tle chicagowskich wieżowców

Kładka na tle chicagowskich wieżowców

Jednak nie tylko parkami Chicago żyje. Przyszła pora na Jackowo. Dzielnicę zamieszkaną przez Polonię. Dojechałem metrem do stacji Belmont w dzielnicy Avondale. Tak, dzielnicy Avondale, bo to jest oficjalna nazwa Jackowa. Polska nazwa z kolei wzięła się od parafii św. Jacka, zlokalizowanej w centrum dzielnicy. Ale podwójne nazewnictwo to standard w Chicago. Czasem można spotkać tabliczkę z oficjalną nazwą ulicy, obok której znajduje się druga tabliczka z określeniem Honorary. I tak na Jackowie mamy Honorary John Paul II Way.

Przed wyjazdem do Chicago słyszałem, że Jackowo już jest coraz mniej polskie, a coraz bardziej meksykańskie. I będąc na miejscu da się to zauważyć. Flagi Meksyku są wszędzie, a symboli Polski jakby niewiele. Nawet polskie sklepy często reklamują się tym, że obsługa mówi po hiszpańsku. Więc kiełbasę krakowską już pewnie kupuje się prosząc o salchicha de Cracovia. Jednak nie jest tak, że Polaków na Jackowie już nie ma. Przechadzając się w okolicy kościoła natknąłem się na jakąś biesiadę przy grillu, a na jednym z aut naklejony był polski orzeł. Polskości tej scenie dodał jeszcze kogut przechadzający się, jakby był na polskiej wsi, a nie w Chicago.

Muzeum jak z filmu

Gdy szukałem atrakcji na drugi dzień w Chicago najczęściej trafiałem na muzeum Field. Nie jest to stricte muzeum archeologiczne, przyrodnicze czy antropologiczne. Jest to muzeum bardzo ogólne, w którym można zwiedzić wystawy o starożytnym Egipcie, historii Indian, ale i szkielety dinozaurów. Jak więc jest wspólny mianownik takiego muzeum? Muzeum historii naturalnej nie pasuje, bo przecież jest tam sporo wystaw poświęconych wytworom ludzkiej kultury. Pozostaje więc nazywać Field Museum po prostu muzeum.

Poszedłem tam w miarę rano, licząc, że jeszcze na coś wykorzystam ten dzień. Miła pani kasjerka zapytała skąd jestem. Taki to amerykański przyjacielski styl bycia. Oczywiście bycie Polakiem w Chicago nikogo nie dziwi, bo nawet sporo Amerykanów nosi nazwiska typu Nowak czy Kowalski. Co więcej muzeum ma nawet stronę w języku polskim.

Zacząłem zwiedzanie od bursztynu. Był nawet bursztyn z komarem w środku. Jak w „Parku Jurajskim”. Co ciekawe są tu też T-Rexy jak w filmie. Potem przyszła pora na Egipt, Indian, Oceanię i historię świata. Na tej ostatnie świetnie pokazano cykliczność masowego wymierania gatunków i to jak działa nasza planeta. Z jednej takiej wystawy czasem można wynieść więcej niż z wielu lekcji w szkołach.

Tytanozaur Máximo w Field Museum

Kiedy po przejściu pierwszego piętra okazało się, że są jeszcze dwa kolejne, wiedziałem, że będzie ciężko zdążyć przed zamknięciem. Odpuściłem kolejne wystawy ze szkieletami zwierząt i poszedłem w stronę konkretnych szkieletów – dinozaurów. To właśnie w muzeum Field znajduje się jeden z największych i najlepiej zachowanych szkieletów tyranozaura. Sue, bo tak nazwano pozostałość po T-Rexie to główna atrakcja muzeum. Chociaż wcale nie jedyny i największy szkielet. Częścią tutejszych zbiorów można by obdarzyć niejedno muzeum i stanowiłoby to samo w sobie atrakcję. No, ale Field Museum to jednak elita światowa. Poziom wrażeń porównywalny do Luwru, czy londyńskiego Muzeum Historii Naturalnej.

Piłka kopana, dzielnica chińska

Okolice Field Museum to właściwie kolejny, bardzo atrakcyjny park. Tuż obok znajduje się stadion Soldier Field wykorzystywany przez drużyny piłki nożnej i futbolu amerykańskiego. Stadion był pusty, nic się tego dnie nie odbywało, więc spacerowałem tak bez celu po okolicy, aż dotarłem do dzielnicy chińskiej. Chicagowskie China Town jest dość małe. Okazała brama wjazdowa, mnóstwo chińskich restauracji, różnych usług i to właściwie tyle. Z moich wcześniejszych wizyt w chińskich dzielnicach, chyba ta londyńska sprawiła na mnie większe wrażenie.

Brama Chinatown

Co do parków w Chicago to jeszcze jedna ciekawostka. Całe wybrzeże jeziora Michigan jest pełne parków, rzadko budynki dochodzą do brzegu. Przykładowo park w Montrose oferuje świetny widok na chicagowski skyline oraz naturalne siedliska ptaków. Jest też chicagowskie zoo, do którego wstęp jest darmowy. Myślałem, że to zoo jest większe od krakowskiego, ale gdy to sprawdziłem byłem zdzwiony. Krakowski ogród jest większy i ma więcej zwierząt od chicagowskiego, ale to drugie jest na pewno bardziej zatłoczone.

Najpiękniejsze miejsce w Chicago

Wieczory lubiłem spędzać na brzegu rzeki Chicago, czyli spacerując po Riverwalk. To sieć deptaków biegnących wzdłuż chicagowskich kanałów. Można się tam napić piwa, coś zjeść, czy pospacerować z psem. Można też podziwiać piękno wieżowców, zwłaszcza przed zachodem słońca. Pięknie prezentują się szczególnie budynki przypinające kolby kukurydzy. To kompleks budynków Marina City. W charakterystycznych bliźniaczych wieżowcach znajdują się mieszkania, parking i punkty usługowe.

Marina City o zachodzie słońca

Warto też wspomnieć o samej rzece Chicago, bo naturalnie płynęła w drugą stronę. Dzisiaj rzeka jest zasilana z jeziora Michigan, a jeszcze pod koniec XIX wieku była jego dopływem. Zmieniono jej bieg między innymi ze względów sanitarnych, by ścieki z miasta nie zanieczyszczały wód jeziora. Mając więcej czasu i pieniędzy można się wybrać na rejs stateczkiem po kanałach.

Najwyżej jak dotąd

Gdy byłem mały, najwyższym budynkiem świata był Sears Tower w Chicago. Budynkiem, nie licząc wież telewizyjnych czy masztów. Zastanawiałem się jak wygląda tak wielki budynek, w którym pewnie pomieściłoby się niejedno polskie miasteczko. Wydawało mi się, że można tam spędzić całe dnie nie wychodząc z budynku, bo są tam pewnie szkoły, sklepy, mieszkania i miejsca pracy. Dziś wiem, że biurowce są w środku nudne, a spędzić całe dnie bez wychodzenia z domu można i w zwykłym bloku. Natomiast największą zaletą drapaczy chmur jest zawsze taras widokowy, z którego podziwiać można piękne panoramy.

Będąc w Chicago niezależnie od kosztów chciałem wyjechać na górę Sears Tower, ale niestety okazało się, że takiego budynku już nie ma. W 2009 r. zmieniono jego nazwę na Willis Tower. Na szczęście widok pozostał bez zmian. Kupiłem więc bilet za jakieś 40$ i wyjechałem na Skydeck, na 103. piętrze. To najwyższy taki punkt widokowy w USA, znajdujący się aż 412 m nad gruntem. W dodatku kilkanaście lat temu dodano szklane balkony, dzięki którym można poczuć tę przestrzeń także pod nogami. Chyba, że ktoś ma lęk wysokości. Pogoda mi całkiem dopisała i mogłem obejrzeć spory kawałek Chicago, lotnisko O’Hare, jezioro Michigan i kawałek stanu Illinois.

Powrót

Ostatniego dnia poszedłem jeszcze do zoo i zjadłem prawdziwego chicagowskiego hot-doga. Zaskoczyło mnie, że nawet w restauracjach potrafią podać jedzenie w papierku, a piwo w szklanych kieliszkach. Dzień wcześniej jadłem słynną chicagowską pizzę tzw. deep dish i na szczęście dostałem ją na talerzu, a nie w pudełku. Po jedzeniu, poszedłem na krótki spacer po downtown, spojrzałem ostatni raz na Chicago i wsiadłem do metra.

Hot-dog w papierku

Pizza chicagowska

Na lotnisko O’Hare dotarłem trzy godziny przed lotem i to była dobra decyzja. Kolejka do kontroli bezpieczeństwa wymagała osobnej kolejki. Samo stanie w kolejkach zajęło około godziny. Potem już z górki, bo w USA nie ma kontroli paszportowej przy wyjeździe. Paszport okazuje się tylko przy bramce.

Leciałem wygodnie do Lizbony, mając nieco ponad godzinę na przesiadkę. Okazałoby się to niemożliwe do zrealizowania gdyby nie pomoc obsługi i pewnie wylądowałbym na kolejnym locie gdyby nie to, że było nas kilkanaścioro oczekujących na lot do Warszawy. Najpierw obsługa wpuściła nas bez kolejki do kontroli paszportowej, a gdy okazało się, że i to nie pomoże, to nasz lot został opóźniony o kilkadziesiąt minut. Mogłem więc spokojnie dotrzeć na lot.

To nie koniec amerykańskich wpisów, bo w Stanach odwiedziłem jeszcze jedno miasto.ikona Zweryfikowane przez społeczność

| W Chicago byłem od 23 do 26 oraz 29 i 30 września 2022 r.

| Więcej zdjęć z tej podróży na Google Zdjęcia

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz