Maroko. Herbata, tażin i pytanie o sens podróżowania.

Szukam nowej formy tego bloga. Odbyłem wiele ciekawych podróży, których jeszcze nie zdążyłem opisać i prawdopodobnie nigdy ich nie opiszę. Potrzebuję jakiegoś odcięcia, by zacząć od nowa. Kiedyś wrócę do tych wojaży po Islandii, Meksyku czy Korei, bo bloga pisałem zawsze z myślą o sobie. Jest to dla mnie forma pamiętnika, do którego zawsze można wrócić i powspominać. Co do mniejszych wyjazdów, tych do Grecji, Czech czy na Węgry, niestety mam obawy, że już za mało z nich pamiętam, by powstał z nich ciekawy wpis. Po prostu wiele się w życiu wydarzyło, a moje podróże są bardziej intensywne niż kiedyś.

Jaki więc mam pomysł na nowe otwarcie? Szybciej, krócej, ale z większą liczbą zdjęć. W końcu nie po to kupiłem nowy aparat – Sony  Alpha 6400 – by tego nigdzie nie publikować.

Zacznijmy więc od Maroka. Ostatniej podróży, którą odbyliśmy.

„Why are you in Morocco?” – zapytał nasz przewodnik demonstrując polewanie herbaty. Para Hiszpanów siedząca po naszej lewej nawet nie zamierzała odpowiadać. Odkąd przewodnik zamienił z nimi kilka zdań po hiszpańsku, nie odezwali się po angielsku i nie reagowali na większość pytań zadawanych w języku Szekspira. My, byliśmy lekko zaskoczeni. Prawdę mówiąc to pytanie było dla mnie tak głębokie, że zacząłem się zastanawiać nad całym sensem podróżowania. Po co w ogóle jeździmy, zwiedzamy, doznajemy… Nie wiem, wryło mnie. Odpowiedziała za to Holenderka siedząca po naszej prawej. Była nauczycielką i miała ucznia z Maroka. Berberski przewodnik nie usłyszał więcej odpowiedzi, więc w końcu się odezwał i stwierdził, że na pewno chcieliśmy poznać kulturę Maroka i on nam teraz opowie o Berberach. Jak to żyją w pokoju z Arabami, ale mają wciąż swoją tożsamość, flagę i język. No i na końcu zdradził nam dlaczego w Maroku nalewa się herbatę z dużej wysokości. Nie dla napowietrzenia, nie dla ochłodzenia, ale po to by zrobić dużo bąbelków, jak w szampanie. W czasach, gdy Berberowie żyli na pustyni piana na wierzchu pełniła rolę warstwy ochronnej przed pyłem i piaskiem.

Co do sensu podróżowania – to ciągle go szukam. Zostańmy przy tym, że lubimy odkrywać nowe miejsca, zjeść jakieś nieznane potrawy i przede wszystkim wyjechać w zimie do cieplejszego miejsca niż Polska. Czasem do zimniejszego, zwłaszcza gdy chce się zobaczyć zorzę, ale jednak te cieplejsze wolimy.

Co jednak nas sprowadziło do Maroka? Dla mnie była to trzecia wizyta w tym kraju. Pierwszy raz do Maroka pojechałem w 2010 r., ze znajomymi ze studiów. Wtedy to objechaliśmy naprawdę spory kawał kraju od Fezu po Tanger, przez Meknes, Szafszawan czy bramę do Sahary jaką zdecydowanie jest Merzuga. Nie dotarliśmy jednak do Marrakeszu, chyba najbardziej turystycznego miasta kraju i w końcu przyszła pora by tę lukę załatać.

Powitanie herbatą.

Pewnego zimowego piątku jechaliśmy więc na lotnisko, z myślą, że za parę godzin wygrzejemy się w ciepłym Maroku. Szósta rano, piątek, Kraków, a właściwe zjazd z autostrady A4 w stronę Balic. Co może pójść nie tak, skoro widzimy już samoloty i terminal? Ale to właśnie tam mogła się zakończyć nasza podróż, zanim w ogóle się zaczęła. Zjazd stał, my byliśmy już za daleko by z niego wyjechać i wrócić na autostradę, a zawrócić się nie dało. Czas dojazdu do zarezerwowanego parkingu aplikacja Google Maps wciąż szacowała na dwadzieścia parę minut. Ale to samo pokazywała dwadzieścia minut wcześniej. Z innych aut ludzie wysiadali i wzdłuż drogi szli na lotnisko. Naszą szansę upatrzyłem w pobliskim parkingu. Bez względu na cenę, zjechaliśmy pierwszym niezakorkowanym zjazdem z ronda i zostawiliśmy auto jakieś pół kilometra od terminalu. I biegiem, bo jeszcze kontrola bezpieczeństwa, kontrola paszportowa i najważniejsze – nalanie wody do butelki. Zdążyliśmy. Biegnąć mijaliśmy stojące auta, jakieś ciężarówki blokujące ronda, a nawet taksówkę, która utknęła na przejeździe kolejowym. Słowem otoczenie lotniska obsługującego 11 milionów pasażerów rocznie przypomina trochę bajzel na parkingu pod Kerfurem przed Bożym Narodzeniem.

Mieliśmy już dość stresu na cały wyjazd. No i czym mielibyśmy się stresować, skoro wylądowaliśmy w Marrakeszu. Po pół godzinie jazdy starym Solarisem znaleźliśmy się przy placu Dżami al-Fana. Sercu miasta i miejscu naszego noclegu.

„Nie ma sraczki” jako element dziedzictwa kulturowego.

Czy wiecie, że „Przestrzeń kulturowa placu Dżami al-Fana” została wpisana na listę niematerialnego dziedzictwa ludzkości? Plac jest ogromny i dzieje się na nim bardzo wiele, żeby nie powiedzieć że dzieje się tam wszystko co można sobie na takim placu wyobrazić. Od tych ciekawych i wartych uwagi, jak nocne tańce i śpiewy z okazji początku Ramadanu, po te niechlubne jak wyzysk zwierząt i naciąganie turystów. Jest część, w której można napić się soku ze świeżych owoców, jest część gdzie je się mięsne potrawy z głowy jakiejś kozy, a jest też część gdzie można kupić kaktusy. Pomiędzy pędzą skutery i taksówki. Wokół rozlokowały się restauracje z tarasami na dachu, z których podziwiać można piękno i niepiękno placu Dżami al-Fana. Co chwila krzyczą naganiacze, zachęcający w każdym chyba języku świata. Nas zachęcano Magdą Gessler i jakże znamiennym „nie ma sraczki”. Po co przewodnik Michelin, po co krytycy kulinarni…

I to prawda, że klimat placu jest wyjątkowy. Nigdzie nie widziałem czegoś podobnego i to w pozytywnym sensie. Ten chaos wręcz tworzy harmonię.

Tam nie ma czego szukać.

Z innych części marrakeskiej medyny warto wspomnieć o garbarniach. Warto wspomnieć ostrzegawczo. Bo jeżeli w całym mieście, raczej nie spotykaliśmy niemiłych ludzi, to uwierzcie mi w rejonie garbarni nie zapach jest najbardziej irytujący. Już kilkaset metrów wcześniej, próbowano nam „pomóc” znaleźć drogę. Jakby nie istniały mapy w telefonie, albo po prostu człowiek nie mógł sobie pobłądzić dla zabawy po tych wąskich zaułkach. Na głównej ulicy, przy której zlokalizowane są zakłady farbujące skóry zrobiło się już na tyle niemiło, że po prostu stamtąd wyszliśmy szybkim krokiem. Mimo, że początkowo chcieliśmy nawet zapłacić za wejście na jakiś dach, bo z góry widok na kolorowe zbiorniki do farbowania skór jest najlepszy, to chęci te szybko prysły. Tu ktoś nam pokazał środkowy palec, tam próbowano nam wmówić, że brama miejska to… meczet i nie powinniśmy tam wchodzić.

Kawałek Europy w Marrakeszu.

Zupełnie inny klimat panował w Ogrodach Majorelle. To miejsce założone przez francuskiego malarza Jacques’a Majorelle’a, a po jego śmierci kupione przez projektanta mody Yves Saint Laurenta. To właśnie willa w ogrodach Majorelle stała się domem Francuza, a ogrody zostały udostępnione dla zwiedzających. Dzisiaj to turystyczny moloch, który obsługuje tysiące turystów dziennie. Mimo to byliśmy zachwyceni. Strefa kaktusów, bambusów, niebieska willa, oczka wodne… To wszystko jest tak harmonijne, tak zgrane że aż niepasujące do Maroka. Dlatego uważam, że to kawałek Europy w Marrakeszu. Całość bardziej pasuje do Lazurowego Wybrzeża niż do Maghrebu.

Oprócz samych ogrodów, partner Yves Saint Laurenta wybudował muzeum na cześć wielkiego projektanta. I co ciekawe, założył że wszystko ma być lokalne. Z dostępnych w Maroku surowców i wytworzone przez lokalnych rzemieślników. Widać, że cenili ten kraj i ludzi.

A, i jeszcze quady.

Z atrakcji poza miastem, na pobliskiej pustyni Agafay, polecono nam wybrać się na przejażdżkę quadami. Pakiet godzinnej jazdy, z kolacją i widowiskiem ognia kosztował ok. 30-35 €. Jako, że nigdy nie jechaliśmy na quadach, wspomnienia na pewno zostaną nam na długo. Mieliśmy frajdę i odrobinę szaleństwa. I chociaż do quadów mam często negatywny stosunek, gdy rozjeżdżają góry i lasy, gdzie wielu z nas szuka spokoju, tak na pustyni nie pozostaje po nich ślad ani nikomu nie przeszkadzają.

Ostatniego wieczora wybraliśmy się do jednej z licznych restauracji z tarasami na dachu. Tak się złożyło, że był to pierwszy dzień Ramadanu i zaczynało zmierzchać. Zamówiłem pastillę, ciasto z gołębim mięsem. Istnienie tej pozycji w menu poniekąd odpowiada na pytanie, dlaczego na placach nie ma gołębi. Kelner uprzedził nas, że gdy rozlegnie się śpiew muezina, to cała obsługa zniknie na kilka minut, by zjeść „śniadanie”. Nie mieliśmy z tym problemu, ale zdążyli nam podać zanim ktokolwiek uznał, że słońce już zaszło. No i po pierwszych śpiewach rzeczywiście obsługa zniknęła. W ogóle tego wieczora widać było mniejszy gwar. Część straganów zamknęła się tuż przed zachodem, w części na czas wieczornego posiłku zniknęli kupcy. Dopiero po kilkunastu minutach zrobiło się znów gwarnie i wrócił stary dobry urok medyny.


Nie zawsze jest słonecznie. Na placu Dżami al-Fana.

Tażinki na placu Dżami al-Fana.

Odważny wystrój hotelu jak na arabski kraj.

Meczet Księgarzy, czyli Koutoubia w deszczu.

Dzielnica garbarni.

Tradycyjny środek transportu w okolicach garbarni.

Tuż za medyną. Mniej turystyczne miejsce.

Meczet Ben Salah.

Tak, to nogi naszego przewodnika, który zaraz poleje nam herbatę z wysokości.

Basen na środku pustyni. Oaza dla zmęczonych turystów.

Te dwa wielbłądy mają dzisiaj wolne.

Typowa przejażdżka turystów. Powoli, jeden za drugim…

Początek Ramadanu na placu Dżami al-Fana.

Królestwo kotów.

Ogrody Majorelle.

Ogrody Majorelle.

Ogrody Majorelle.

Ogrody Majorelle.

Ogrody Majorelle.

Muzeum Yves Saint Laurent.

Widok na tarasy restauracyjne.

Pastilla – ciasto na słodko z mięsem gołębim.

Tradycyjny marokański tażin.


Marrakesz: 28 lutego – 3 marca 2025

Może Ci się również spodoba

Dodaj komentarz