Albanejros, albanejros…
Belgrad, Serbia; Macedonia; Albania oraz Budva, Czarnogóra | Podróż 39 Wpis 23
Po tylu latach wożenia się w ciepłe kraje w takich miesiącach jak listopad, marzec czy najwyżej maj w końcu nadszedł ten moment by pojechać nad morze w szycie sezonu. Planowaliśmy środek wakacji na urlop od dawna, a że nasi znajomi również myśleli o tym samym terminie i kierunku, postanowiliśmy połączyć siły. Przez Słowację, Węgry, Serbię i Macedonię dojechaliśmy do Albanii, a wracając zahaczyliśmy jeszcze o Czarnogórę.
25/07/2014 04/08/2014 | Samochód | Motel Pokoje gościnne Namiot |
Każde łóżko po całym dniu w drodze byłoby zbawienne, więc rano w dobrych humorach zaczęliśmy dalszą część podróży. Pierwszym celem było Skopje, drugim Ochryda. Tuż za granicą macedońską znów natknęliśmy się na korek prze autostradowymi bramkami. W Skopje większość atrakcji turystycznych dopiero się buduje. Macedończycy mają pomnikomanię na punkcie Aleksandra Wielkiego i Matki Teresy. w centrum nie ma chyba miejsca, w którym jedna Matka Teresa nie spoglądałaby na jakiegoś Aleksandra. Dodatkowo stawiają mnóstwo „stołecznie” wyglądających gmachów z administracją, bibliotekami i uczelniami, które mają zapełnić centrum miasta. W Skopje zjedliśmy kebaba w restauracji serwującej tylko kebab. Na 99% jest to knajpa, w której Makłowicz jadł oczywiście kebaba w odcinku o Macedonii. Przez następne parę godzin sunęliśmy przez górskie drogi do Ochrydy, spotykając na światłach żebraków i myjących szyby samochodowe płynem do mycia naczyń.
Po jednym dniu lenistwa znów mieliśmy spędzić większość dnia w drodze. Po wcześniejszym odwiedzeniu targu (znanemu dzięki Robertowi Makłowiczowi), na którym kupiliśmy jakieś gumijagody (dziwny owoc przypominający maliny), paprykę i czosnek, ruszyliśmy do Albanii. Droga do granicy już nie wyglądała jak autostrada. Pierwszy kontakt z Albanią daje mocno do zrozumienia, że wjeżdżamy do kraju, gdzie psy szczekają dupami. Chociaż teoretycznie jest to bogatszy kraj od Serbii, to niestety nie widać tego na ulicach. Do tej pory nie wiemy dlaczego co paręset metrów była tam myjnia samochodowa. Na obiad standardowo dojechaliśmy do stolicy.Tirana nie ma jednak zbyt wiele do pokazania. Jest pomnik, muzeum i wieża zegarowa godna miasta wielkości Tarnowa. Nie ma za to dworca kolejowego w centrum, ani żadnej większej zagranicznej sieci sklepów (to może i nawet dobrze). Znaleźliśmy restaurację z owocami morza i za jakieś śmieszne pieniądze zjadłem ośmiorniczkę. Albańską autostradą pojechaliśmy aż do Durrës, w którym początkowo planowaliśmy spędzić parę dni, ale miasto przypomina bardziej Pjongjang albo inny socjalistyczny Sajgon, niż nadmorski kurort. Poza tym woda w kolorze brunatnym nie przypominała tej z Jeziora Ochrydzkiego. Postaliśmy chwilę rozkoszując się klimatem miasta i ruszyliśmy na południe. Standardowa albańska autostrada to dwujezdniowa droga bez żadnej dodatkowej infrastruktury typu barierki, ogrodzenia, czy jakieś zatoki. Wjechać i zjechać można z niej teoretycznie w każdym miejscu, po prostu przejeżdżając przez pas zieleni. Jeśli gdzieś następuje koniec tej szerokiej drogi to odbywa się to dość nagle przez co ze 120 km/h trzeba zmniejszyć prędkość do 40 km/h w przeciągu 200 metrów. Po lekkim błądzeniu skręciliśmy w stronę morza i trochę po omacku dojechaliśmy do Spille, miejscowości z paroma hotelami i obiektami noclegowymi mniejszej skali. Trzy sklepy zapewniały turystom prowiant w cenach droższych niż w Polsce, za to wszystko pochodziło z importu. Nawet papier toaletowy wyprodukowano w Turcji. Znaleźliśmy nocleg u małżeństwa, które oferowało pokoje do wynajęcia w swoim, niedokończonym oczywiście, budynku bez dachu. w Albanii chyba 90% budynków czeka na dalszą rozbudowę po to żeby unikać podatków. Przed budynkiem pasła się krowa, a w piwnicy funkcjonował bar z bilardem. Warunki w stylu „make life harder” nie przeszkodziły nam zasnąć wygodnie. Nie mieliśmy toalety w stylu europejskim, a jedynie dziurę w podłodze. Brakowało detergentów do umycia garnków czy sztućców, co trochę obrzydzało korzystania z dobrodziejstw kuchni, a ponadto herbata po zalaniu wodą zrobiła się dziwnie brunatna.
To co wydawało się tu niemożliwe, czyli deszcz, obudziło nas w czwartkowy poranek. i tak byliśmy spaleni słońcem, więc kolejnego dnia na plaży nie planowaliśmy. Poszliśmy w góry. Po drodze powłóczyliśmy się po nędznej albańskiej wsi. Domy często nie miały wykończonego parteru, a tylko na piętrze były okna i ściany. Wszędzie latały psy i dzieci. Doszliśmy do słynnych albańskich bunkrów Envera Hodży. Prawdopodobnie zaraz po zbudowaniu bunkry i cała infrastruktura otaczająca zaczęły popadać w ruinę. Beton jest mocno popękany, a drogi zarośnięte, więc listo UNESCO przybądź i ratuj! Wieczorem próbowaliśmy jeszcze zagrać w siatkówkę plażową, co było dość trudne przy sporej licznie żebrzących Romów, ale i tak od nich okazał się gorszy wiatr. Morze było mocno wzburzone i zanosiło na burzę. w tej romantycznej atmosferze wróciliśmy do pokoju.
Rano zostaliśmy z Martyną sami, gdyż pozostała część ekipy pojechała w góry. Nie mieliśmy za dużo jedzenia, ale i tak dzień spędziliśmy na pływaniu, plażowaniu i pływaniu… czyli bezwysiłkowo. Dopiero późnym popołudniem postanowiliśmy przejść brzegiem na pole namiotowe, które znajdowało się „jakiś kilometr” od nas. (W rzeczywistości było to 2,5 km i to w linii prostej. My byliśmy tu, a pole namiotowe tu). Wydawało się to proste, natomiast wykonanie wyszło nam nie najlepiej. Zeszliśmy z brzegu, którym już po parudziesięciu metrach od namiotów, nie dało się przejść. Pola otaczające jezioro były często przedzielone rowami melioracyjnymi, a wszystkie wsie rozłożone były tylko wzdłuż równoległych dróg łączących autostradę z jeziorem. Nie było żadnej drogi w poprzek. Przeszliśmy jakoś pola ze stadem krów, pokonaliśmy błotnisty rów i spotkaliśmy dzieci, które uparcie twierdziły że na pole namiotowe przejść można tylko autostradą… Byliśmy lepsi i szliśmy dalej, mimo widoku martwego węża w jednym z rowów. Odchodziliśmy coraz dalej od brzegu, aż w końcu sytuacja stała się jednoznaczna. Minęła godzina, zmrok coraz bliżej, cel niezdefiniowany dokładnie, więc trzeba wracać. Znów wydało nam się, że szybciej będzie iść brzegiem. Niestety na samym brzegu trawa była coraz wyższa, a w Albanii są węże zarówno wodne jak i lądowe. w tej części jeziora rosły też pałki wodne, więc jedyną sensownym rozwiązaniem było brodzić, ale za tymi zaroślami. Trzymałem wszystkie rzeczy w rękach, bo woda dostawała mi już ponad kieszenie, wywrotka w takim miejscu była pięknym podsumowaniem porażki. Miałem przy sobie paszport, portfel, telefon i aparat. Mijaliśmy coraz więcej zarośli, aż w końcu dotarliśmy do ujścia jednego z kanałów, a może była to jakaś rzeczka. Na jej drugim brzegu były łódki rybaków i droga do cywilizacji, jednak dno było coraz głębiej. w dodatku roślinność przy ujściu była większa, a to oznaczało, że nie zobaczymy kryjących się tam węży. w niemałym strachu i bez jednego japonka na mojej nodze w końcu dotarliśmy do brzegu i drogi. Teraz tylko został nam powrót polami do namiotów. Bez buta szło mi się trochę wolniej, gdy doszliśmy do namiotów Wojtek z Karoliną już wrócili z gór. Byli otoczeni kilkoma młodzikami i jednym lokalnym pijaczkiem, którzy nie dali nam spokoju, aż do zmroku. Nic nie chcieli, mało mówili. Stali tylko i się patrzyli. Matki pewnie kazały im wrócić przed zmrokiem bo właśnie odjechali zanim zrobiło się ciemno. My rozpaliliśmy ognisko i grzaliśmy to co nam jeszcze zostało.
Czarnogóra zaprezentowała się nam niczym w filmie „Casino Royale”, mimo że Bonda tak naprawdę kręcili w Czechach. Równe drogi, ładne krajobrazy. No może poza okolicami Podgoricy, która przypomina typowo postsocjalistyczne miasto. Jechaliśmy brzegiem Jeziora Szkoderskiego, które w tym kraju jest zagospodarowane turystycznie. Są hotele, pensjonaty, tarasy widokowe i restauracje, czyli rzeczy niespotykane w Albanii. Minąwszy jezioro wjechaliśmy w góry, które były jeszcze bardziej malownicze. Zjechaliśmy z gór w okolicach miejscowości Petrovac i ukazał nam się najpiękniejszy widok w moim życiu. Piękna plaża, czerwonodache miasteczko i skały w lazurowym morzu, a to wszystko podziwiane z górzystej drogi kilkadziesiąt metrów nad poziomem morza. Odtąd aż do samej Budvy droga jest otoczona pięknym krajobrazem. Mijamy m.in. Wyspę Św. Stefana, zamienioną na hotel dla najbogatszych. Dojechaliśmy do miasta jak z Lazurowego Wybrzeża. Ładnie zabudowanego, pełnego sklepów i hoteli. Tak się złożyło, że właśnie tu, ostatniego dnia nad morze, zjedliśmy z Martyną pierwszą rybę, już w cenach o wiele wyższych niż w Macedonii czy Albanii. w Budvie wszystko jest droższe, nie są to ceny z Francji czy Szwajcarii, ale przyzwyczailiśmy się do taniości. Na plaży ceny wynajęcia leżaków były porażające, bo nawet do 50 € za dzień przy hotelu, a na plaży miejskiej 10-15 €. Samo stare miasto w Budvie jest małe, ale zadbane, przy murach miejskich z łatwością można pływać, bo obok leży mała plaża. Posiedzieliśmy na niej parę godzin. Skoczyłem parę razy do wody, popływam przy skałach i stwierdzam, że jest to jedno z lepszych miejsc na wakacje jakie widziałem. Niestety musieliśmy ruszyć w drogę powrotną już wieczorem, więc noclegu w Budvie nie było. Zeszliśmy centrum na wszystkie strony i wsiedliśmy do auta. Czekała nas parogodzinna podróż do Serbii.
Pomyśleć, że dwa lata temu dopiero pierwszy raz znalazłem się na Bałkanach na jednodniowy wypad do Belgradu.
Nie gumijagody, tylko morwy :))
Warto prowadzić bloga, żeby się tego dowiedzieć 🙂 Nie znałem tego owocu wcześniej. Dzięki.