Apeniny: wejście na Corno Grande

Apeniny, Włochy | Podróż 79, Wpis 101


Ten rok na pewno upłynął pod znakiem gór. Może to ta sytuacja z koronawirusem sprawiła, że zamiast zwiedzać miasta zwróciłem się bardziej ku naturze. Zaczęło się już w maju wyjściami w Beskidy, potem Tatry, zdobycie po raz pierwszy w życiu Rysów i zaczęło mnie kusić na jakieś zagraniczne szczyty. Początkowo myślałem o Pirenejach, ale zarówno Francja, jak i Hiszpania ciągle notowały wysokie przyrosty osób zakażonych koronawirusem. Rozważałem też chwilowo wejście na Olimp, ale ostatecznie padło na Włochy. Konkretnie na, położony całkiem blisko Rzymu, najwyższy masyw Apeninów Gran Sasso i jego najwyższy szczyt Corno Grande 2912 m n.p.m.

Dojazd do Gran Sasso

Udało się zorganizować wyjazd w dwie osoby, co zoptymalizowało koszty wynajmu auta i noclegów. Samemu pewnie tłukłbym się pociągiem albo autobusem, a tak z Szymonem, kolegą ze studiów, któremu kilka dni wcześniej odwołali loty do Czarnogóry, wynajęliśmy na trzy dni Fiata Pandę (koszt ok. 400 zł na osobę z paliwem, pełnym ubezpieczeniem i dwoma kierowcami). Dzięki temu mogliśmy ruszyć z lotniska od razu w stronę gór i co ważne ominąć wielkie miasta i skupiska ludzi.

Rieti

Rieti

Omijaliśmy też autostrady, więc naszą Pandą ruszyliśmy lokalnymi drogami w stronę miasteczka Rieti. Można o nim napisać, że ma prawie 50 tys. mieszkańców, a do 2015 odbywały się tam mityngi lekkoatletyczne międzynarodowej rangi. My natomiast zatrzymaliśmy się tam na narodowy włoski posiłek. O, jakże mi brakowało takiej pizzy. Ostatni raz byłem we Włoszech we wrześniu 2019 r., ale wtedy skusiłem się na wyborny udziec, więc włoską pizzę jadłem po raz ostatni w Trani w czerwcu tegoż samego roku. Piszę o pizzy, bo kulinaria w Italii to jeden z głównych powodów, dla którego tak często tam bywam. I rok przerwy w pobytach we Włoszech to dla mnie naprawdę dużo. Najedzeni, po łącznie czterech godzinach jazdy lokalnymi drogami, dotarliśmy do noclegu w L’Aquili.

Corno Grande — wyjście z Campo Imperatore

Samochód w Apeninach przyda się bardzo, między innymi do wyjazdu na płaskowyż Campo Imperatore. To miejsce na wysokości ponad 2100 m n.p.m., w którym oprócz parkingu (cena w 2020 r. to 5€) jest jeszcze schronisko górskie, górna stacja kolei linowej, mała kawiarnia i obserwatorium astronomiczne. Oczywiście można również wyjechać wspomnianą kolejką (cena to 10€) lub po prostu wyjść na Campo Imperatore, ale mając samochód wyjazd kolejką był raczej bezsensowny, a wyjście było nawet ciekawe, ale pewnie kosztowałoby nas dużo czasu i wysiłku, przez sporą stromiznę i panujący upał. W dodatku polecam każdemu, kto ma taką możliwość, przejazd kręto drogą z L’Aquili do Campo Imperatore. Krajobraz ogromnego bezdrzewnego płaskowyżu z pasącymi się gdzieniegdzie krowami przywołał wspomnienia Szkocji, którą uznaję za jedno z najpiękniejszych odwiedzonych miejsc.

Sama droga na Corno Grande według drogowskazów powinna zająć nie więcej niż trzy godziny. Mieliśmy do pokonania niecałe tysiąc metrów przewyższenia, więc porównywalnie chociażby do wyjścia na Rysy z Popradzkiego Jeziora. Niestety od samego wyjścia z auta czułem narastający ból głowy. Pomyślałem, że to chwilowe problemy z aklimatyzacją do wysokości. W końcu nocleg mieliśmy jakieś 1300 metrów niżej, a dystans ten pokonaliśmy w niecałą godzinę. Ruszyliśmy na szlak i zaledwie po kilkuset metrach, tuż za obserwatorium astronomicznym, na rozwidleniu dróg trafiliśmy na porywisty wiatr. Przeszliśmy parę metrów, a mój ból głowy tak się nasilił, że musiałem przysiąść na chwilę i odczekać. W pewnym momencie czułem jakby okulary, które miałem od początku na głowie, zaczęły ściskać mi mózg. Pierwszy raz spotkało mnie coś takiego i to wcale nie na dużej wysokości przecież. Podobno kawa i ibuprom przed wyjściem w góry załatwiają sprawę.

Po paru minutach ból przeszedł i mogłem się cieszyć pięknem Apeninów. Początek trasy wiódł wąską ścieżką na całkiem stromym zboczu, ale po paru minutach weszliśmy na dość łatwy i prosty szlak. W niektórych krajach często szlaki nie są tak dobrze oznaczone jak w Polsce. Przykładem choćby Szkocja, gdzie droga na najwyższy szczyt nie miała żadnych drogowskazów. We Włoszech natomiast oznaczenia są często i w dodatku bardzo dokładnie pokazują czas pozostały do przebycia.

Początkowo towarzyszył nam widok na rozległe doliny, ale niestety wraz z wysokością stawał się on rzadszy. I nie dlatego, że dolin wokół nie było, ale po prostu gęstniała mgła. W pewnym momencie, jedząc kanapki na bardziej stromym podejściu, doszliśmy do wniosku, że ściana ma jakieś 45° nachylenia, lecz przez mgłę nie było tego zupełnie widać. W takich warunkach, trochę niepostrzeżenie znaleźliśmy się na samym szczycie. Poznaliśmy go głównie po sporej grupie siedzących tam ludzi. No cóż, taki mój pech, że drugi raz w tym roku wychodzę na jakiś najwyższy szczyt, czy to Polski, czy to Apeninów, a niewiele na nim widzę.

Szczyt zdobyty, czas schodzić

Zejście okazało się trochę bardziej problematyczne niż wyjście. Szło się nam przyjemnie, aż do momentu gdy zgubiliśmy oznaczenia szlaku. Idąc w górę ani razu nie mieliśmy takiego problemu i chyba te oznaczenia są malowane tak, że łatwiej je spostrzec patrząc w górę niż w dół. Tuż za nami w podobnej sytuacji znalazła się grupka Włochów, ale dzięki mapie w telefonie udało się szybko zlokalizować właściwą drogę. Okazało się, że byliśmy tylko kilkanaście metrów od właściwego szlaku i gdyby nie mgła od razu spostrzeglibyśmy innych turystów.

Spokojnie w jakieś dwie godziny zeszliśmy ze szczytu do Campo Imperatore. Niestety jazda autem, ma ten minus, że nie można napić się piwa z okazji zdobycia nowej góry. Skończyło się więc na espresso w barze obok górnej stacji kolejki. Z ciekawostek dodam, że piwo mieli co prawda w menu, ale wśród klientów dominowały mocniejsze trunki jak Jägermeister.

Pozostało nam zjechać tą krętą drogą z powrotem do L’Aquili. Pandę prowadziło się w miarę przyjemnie i jedynie motocykliści ścinający zakręty robili to dość ryzykownie. Jeden zjechał tak bardzo ze swojego pasa, że wydawało mi się jakby omal nie zahaczył o nasze lusterko. Także jeżeli będziecie się wybierać na tutejsze serpentyny uważajcie.

Co oprócz Corno Grande?

Następnego dnia mieliśmy plan na kolejny szczyt. Co prawda sporo niższy, bo Monte di Mezzo miało 2 155 m n.p.m., ale czekało nas podobne przewyższenie. Z L’Aquili do miejscowości Campotosto mieliśmy jakąś godzinę drogi. Zatrzymaliśmy się jeszcze na kawę we wspomnianym miasteczku, które nie było zbytnio uczęszczane przez turystów. Wręcz wydawało się, że większość gości w kawiarniach to tubylcy. W końcu Włochy gór mają sporo i byle jakie dwutysięczniki nie są tu wielką atrakcją.

Szlak na Monte di Mezzo zaczynał się przy ostrym zakręcie tuż za miasteczkiem. Pojechaliśmy więc tam szukać jakiegoś miejsca parkingowego i bez problemu udało się zostawić auto w nieco dzikiej zatoce parkingowej, tuż przy małym starym kościółku. Początek szlaku był iście beskidzki. Zwykła ścieżka przez las. Niestety było dość gorąco, czego nie doświadczyliśmy dzień wcześniej, gdy zaczynaliśmy od dwóch tysięcy metrów. Na szczęście po jakiejś półtorej godziny, gdy weszliśmy na grań, upał ustąpił na rzecz porywistego wiatru i po założeniu kurtki zrobiło się bardziej znośnie.

Ostatni fragment szlaku był mocno zapuszczony. Co prawda w ogóle mało kogo spotykaliśmy na szlaku, ale ostatni odcinek pokonaliśmy zupełnie sami. Miejscami szliśmy tak zarośniętymi ścieżkami, że słupki wskazujące szlak ledwo były widoczne. Mimo to podejście było dość łagodne. Na Monte di Mezzo znajduje się jedynie kupa kamieni z tabliczką i w miarę nowy krzyż z czerwoną migającą lampką. Jest to bowiem najwyższe wzniesienie od strony sztucznego zbiornika Lago di Campotosto, powstałego w latach 30. XX wieku.

Schodząc, minęliśmy pasterza ze sporym stadem owiec i kilkoma psami. Piękny widok na pożegnanie Apeninów. Zwłaszcza, że tym razem pogoda dopisała i ze szczytu rozciągała się przepiękna panorama na okolice. Jedynie widoczne w oddali Corno Grande było, tak jak dzień wcześniej, przykryte chmurami.

Tego dnia ruszyliśmy z Abruzji i w ogóle z terenów górskich w stronę Lacjum. O miastach podczas tego wyjazdu jest następny wpis.

Oceny

  • Corno Grande 4****
  • Monte di Mezzo 3***

| W Apeninach byliśmy w dniach 7-8 sierpnia 2020 r.

| Więcej zdjęć z tej podróży na Google Zdjęcia

Może Ci się również spodoba

1 Odpowiedź

  1. Michał J. pisze:

    Jeśli chcesz zdobywać „łatwiejsze” trzytysięczniki to w Dolomitach lub w Hiszpanii łatwo je znajdziesz. Ale pamiętaj: Europa Ci nie ucieknie 😉
    Można spróbować zdobyć Toubkal – 4167 m w Maroko. Ponoć nietrudny (w lecie), w miarę blisko, i niezbyt drogo.