Małe podsumowanie podróżniczego życia u progu pięćdziesiątki (krajów, nie lat).
Nie mam już czasu opisywać każdej podróży na tym blogu. Intensywność ostatnich lat trochę mnie przytłoczyła i wiem, że nadrobienie zaległości nie ma już sensu. Ten blog zawsze traktowałem jako formę pamiętnika, pisanego dla siebie, a nie pod SEO czy żeby jakoś na nim zarabiać. Chociaż przyznam, że raz spotkało mnie miłe doświadczenie i jako taki mały bloger podróżniczy zostałem zaproszony do przetestowania nowego hotelu. Była to chyba jedyna sytuacja, w której coś uzyskałem dzięki pisaniu bloga. Nie chcę jednak porzucać pisania, bo wciąż lubię wertować starsze wpisy, a i pisanie nowych relacji daje mi dużo satysfakcji i utrwala wspomnienia. Dlatego też ten wpis ma na celu podsumowanie ostatnich lat, bo koniec roku przecież sprzyja podsumowaniom. W dodatku sprawdziłem sobie listę odwiedzonych krajów i jest ich już czterdzieści dziewięć. Następny, już zaplanowany, będzie więc moim pięćdziesiątym krajem i na pewno zasługuje on na pełnowymiarową relację. Dlatego chcę zamknąć ten rozdział i być na bieżąco. A co wydarzyło się przez te lata? Sporo.
Islandia to było wyzwanie, które zmieniło wiele
Mam nawet zaczęty szkic wpisu o Islandii, ale jest on szkicem od ponad roku. Wyjazd na Islandię to była podróż, o której na pewno muszę wspomnieć szerzej, bo zmieniła wiele w podejściu do podróżowania. I choć na miejscu czasem było ciężko, po powrocie poczułem się zupełnie inaczej. Przede wszystkim Islandia w zimie to nie lada wyzwanie organizacyjne. Pogoda może pokrzyżować plany, a próbując zmieścić się w kilku dniach, nie jest łatwo dokonać selekcji miejsc do odwiedzenia. Islandia jest taka, jakby ktoś, mając, wszystkie dekoracje do domu umieścił je na jednej szafce pod telewizorem. Nie wiadomo na co patrzeć. Dobrze, że powstała kiedyś trasa Złotego Kręgu i wiadomo, gdzie skupić swoją uwagę, gdy nie chcemy oddalać się zbytnio od Reykjaviku.
Jednak najważniejsze, że udało się to wszystko ogarnąć i to w krótkim czasie. W miesiąc znaleźliśmy wypożyczalnię aut z pełnym ubezpieczeniem, wybraliśmy optymalne miasto na nocleg, by każdego dnia było w miarę blisko, no i rozplanowaliśmy cały wyjazd. Zaczęliśmy od styku płyt tektonicznych – czyli szczeliny pomiędzy Ameryką Północną i Europą. Pierwszego dnia zaliczyliśmy jeszcze park gejzerów i nawet zostaliśmy kilka razy oblani wodą. O wodospadach nie wiem nawet co napisać, bo było ich tak dużo i tak pięknych, że ciężko mi spamiętać który zrobił większe wrażenie. Najmilej wspominam jednak pewne trzy miejsca.
Numer jeden to czarna plaża, czyli Reynisfjara. Miejsce, gdzie to nie czarny piasek robi wrażenie, ale wszystko, co wokół. Skały wyłaniające się z morza, czy ogromne fale, które potrafią porwać ludzi i już nie zwrócić ich żywych. Ostrzegają przed nimi na wszelkie możliwe sposoby, ale ludzie i tak podchodzą zbyt blisko. To miejsce jest jak z innej planety, jak z dawnych wieków, gdy ludzie nie panowali nad potęgą natury.
Drugie niesamowite miejsce to wrak samolotu amerykańskiej marynarki wojennej Douglas DC-3, który rozbił się w 1973 roku i tak już pozostał. Będę wspominał ten wrak głównie ze względu na okoliczności, które towarzyszyły naszemu dojściu do celu, a nie przez sam wrak. Był już prawie zmrok, gdy dotarliśmy na parking przy głównej drodze. Właśnie kończył kursować autobus, który dowoził turystów na miejsce, ale my nie mieliśmy w planie z niego korzystać. Kierowca autobusu, gdy nas zobaczył od razu powiedział, że dzisiaj już nie kursuje, ale my odpowiedzieliśmy, że i tak idziemy na nogach. Na co pan odparł „A, Polacy!”. Chyba płacenie za autobus nie jest popularne wśród naszych rodaków. Widoczność była niewielka, może kilkaset metrów. W dodatku od strony morza wiał spory wiatr, który niósł ze sobą marznące krople. My mieliśmy do przejścia jakieś trzy i pół kilometra. Niemało. Robiło się coraz ciemniej, mijaliśmy ludzi, którzy jeszcze wracali z wraku, ale coraz rzadziej. I wtedy zastanawiałem się, co my tu robimy. Ale z drugiej strony, ścieżka była dobrze oznaczona. Trasa autobusu wymagała wydzielenia jakiejś drogi na tym pustkowiu i kamiennymi krawężnikami był wyznaczony prosty szlak. Ciemność więc nam nie była straszna. No i byliśmy też przygotowani – w końcu po to kupiliśmy nowe kurtki, czapki, rękawiczki, żeby być na to gotowym. Dotarliśmy po trzech kwadransach do wraku i to było coś niesamowitego. Byliśmy sami, jakimś cudem ciągle było trochę widno i dało się zrobić zdjęcia, zwiedzić wrak w środku i nacieszyć się dobrze zorganizowanym dniem. W katastrofie nikt nie zginął, samolotu po prostu nie opłacało się zbierać po lądowaniu w takim miejscu, więc nie było to miejsce naznaczone tragedią. Mogliśmy się poczuć jak rozbitkowie na środku niczego. Na swój sposób wolni. Tego się nie poczuje jadąc z grupą, autobusem, czy z przewodnikiem.
Trzecim takim miejscem, do którego chętnie bym wrócił są baseny termalne Laugarvatn Fontana. Mniejsze i tańsze od słynnego Blue Lagoon, ale dla nas idealne, bo bez tłumów. Kilka saun, kilka basenów z gorącą wodą i możliwość ochłodzenia się w zimnym jeziorze. Zawitaliśmy tam ostatniego dnia, trochę jako nagrodę za dwa intensywne dni. Tu poczuliśmy się jak Rose DeWitt Bukater na dziobie Titanica.
Ten wyjazd nauczył mnie wiele, dał mi wiarę, że można zwiedzać wszystko na własnych zasadach. Że wręcz trzeba zwiedzać na własnych zasadach. Skupiać się na tym, co chce się zobaczyć, a odpuszczać to na co nie ma się ochoty, nawet jak ktoś uznał je za must see. Druga nauka jest taka, że są miejsca, w których bez auta po prostu nie da się dobrze wykorzystać czasu. Przed Islandią auto wynajmowałem sporadycznie, po Islandii raczej na każdym wyjeździe, który nie jest klasycznym wypadem miejskim.
Lawina… lawina wyjazdów
Po tej wizycie na Islandii liczba wyjazdów nam się podwoiła i brakło mi czasu na pisanie bloga. Półtora miesiąca później pojechaliśmy na Kretę, również wynajmując auto, ale wykorzystując je mniej intensywnie niż na Islandii. Pojedliśmy, poplażowaliśmy, połaziliśmy po górach i nic więcej. Było też kilka wyjazdów po Polsce – Poznań, Zielona Góra, Bydgoszcz, Malbork czy Olsztyn. Niektóre też z wynajętym autem, bo po Polsce (to nie jest reklama) zawsze wynajmuję auto w wypożyczalni Odkryj Auto. Na wakacje w 2023 roku wyjechaliśmy do Bułgarii. Tak, Złote Piaski to było idealne miejsce by leżeć na basenie i nic nie robić, rozmyślając o życiu i o przyszłych wyjazdach. Bo tych wciąż przybywało. Odwiedziliśmy Tunezję i Cypr, oba wyjazdy udało mi się tu jakimś cudem opisać już na blogu. Tuż przed końcem roku zdecydowaliśmy się na kombinację Mediolan – Rzym. I chyba nie był to najlepszy pomysł, bo w stolicy Włoch ugrzęźliśmy wiele razy w tłumie, przez co niewiele zobaczyliśmy.
Pora lecieć dalej
Kolejny rok to już zupełnie inne wyzwania. Zaczęło się od Meksyku. Większą grupą wybraliśmy się na podróż życia (chociaż po kolejnych wyjazdach okazało się, że to była najwyżej podróż roku). Meksyk to było wyzwanie, którego sami byśmy się nie podjęli. Tam nikt nie mówił po angielsku. Bez osoby znającej hiszpański ciężko się tam poruszać. My na szczęście taką osobę mieliśmy. Zwiedziliśmy Teotihuacán, miasto z ogromnymi piramidami z czasów prekolumbijskich. Poczuliśmy w pełni życie w stolicy Meksyku, z wieloma wizytami na głównym placu Zócalo i dziesiątkami zjedzonych tacos. Byliśmy też na Jukatanie. W Meridzie, Tulum i Cancún. Widzieliśmy flamingi, odwiedziliśmy kolejne prekolumbijskie miasta ze słynnym majańskim Chichén Itzá włącznie. Co ciekawe, po czasie uważam, że z Teotihuacán nic nie może się równać. Wszystkie inne ruiny, może są bardziej znane, ale nie są tak spektakularne, tak oryginalne i tak wyniosłe nad otoczeniem. Na Jukatanie jednak zakochaliśmy się w cenotach, czyli lejach, które występują licznie na półwyspie. Niektóre z nich są zagospodarowane pod turystykę z infrastrukturą do pływania, skakania i przebierania się. Niektóre pozostają dziurami w ziemi w prywatnych ogródkach, a niektóre są publicznie dostępnymi kąpieliskami. Odwiedziliśmy wszystkie typy i tylko w tej publicznie dostępnej cenocie było jakoś nieswojo. Może to przez gościa, który wkładał rękę do kieszeni udając, że ma pistolet i krzycząc coś o gangach. Ale szybko tubylcy pogonili typa i dosłownie tak, że się za gościem kurzyło.
Kimchi, tzatziki i cepeliny u św. Mikołaja
W tym samym roku było nam na tyle mało wrażeń, że postanowiliśmy jechać do Korei. No bo jak to nie skorzystać z okazji, gdy bilety sprzedają za tysiąc złotych. W Korei poznaliśmy zupełnie inny świat. Świat kulinarny przede wszystkim. Bo nie znalazłem innego miejsca, gdzie je się praktycznie wszystko. Kurze nóżki, świńskie nogi, kaszanka? To nawet nie jest nic wyjątkowego w Korei. Jak zjadłem strzykwę to poczułem dopiero coś ekstremalnego. Przy żywej, ruszającej się ośmiornicy odpuściłem.
Między Meksykiem a Koreą, odwiedziliśmy jeszcze Portugalię, Niemcy, Litwę i Łotwę. Dla mnie wyjazd do krajów bałtyckich to była podróż sentymentalna, bo wpis o Rydze otwiera historię tego bloga. Jeżeli po tylu latach coś się na Łotwie zmieniło to tylko na lepsze. Byliśmy też w Salonikach, chcąc powtórzyć beztroskę bułgarskich wakacji i poszukać klimatu z Krety. Nie udało się, bo było za gorąco, a plaże okazały się brudniejsze niż w Bułgarii, a do tych na Krecie dzieliła je przepaść kilku lig.
Koniec roku to kolejne trzy wyjazdy. Najpierw Barcelona, gdzie wciąż nie dokończono Sagrady Familii. Potem wizyta w Oulu i Rovaniemi, gdzie bez śniegu było smutno i brakowało zimowej atmosfery. Za to ceny mogły przyprawić o zawał. Na koniec skoczyliśmy do Bukaresztu i Braszowa, by sprawdzić jarmarki świąteczne w Rumunii. Bukareszt przytłoczył nas rozmachem, ale Braszów zaskoczył taką austro-węgierską sielanką. Zdecydowanie z tych trzech miejsc Rumunia zasługuje na kolejne wizyty.
Nowy rok, nowe kraje, nowe kontynenty
Nowy rok zaczął się obiecująco, ale skończył mocniej niż mogliśmy się spodziewać. W lutym wyjechaliśmy do Marrakeszu. Byłem w Maroku dwukrotnie, ale nigdy w tym mieście. I muszę potwierdzić, że Marrakesz to czołówka Maroka. Niesamowite ogrody Majorelle, założone i prowadzone przez Francuzów. Niesamowita medyna z bazarem Dżami al-Fana. To miasto ma swój unikalny klimat i aż dziwię się, że dopiero za trzecim razem tutaj trafiłem.
W kwietniu przyszedł czas na prawdziwą bombę. Pierwszy raz w Ameryce Południowej i to samemu. Nie znamy hiszpańskiego, więc mieliśmy sporo obaw. Jednak Chile okazało się chyba jedynym krajem w Ameryce Łacińskiej, w którym powszechnie mówią po angielsku. Pomijając perypetie ze zgubionym bagażem, był to kolejny dobrze przygotowany wyjazd. Doświadczenia z Islandii okazały się tu bezcenne, bo odwiedziliśmy Patagonię. Torres del Paine to miejsce, które przebijało wszystko co widzieliśmy wcześniej. W dodatku to poczucie bycia na końcu świata. Będąc w Puerto Natales, małym mieście, na krańcu chilijskiej Patagonii, czuliśmy się tak daleko, jakby dalej się już nie dało być. Mimo to było tu mnóstwo restauracji, sklepów, hoteli, a nawet galeria sztuki prowadzona przez… Polkę. Krajobraz uzupełniały jeszcze wszechobecne gwanaka.
W Chile odwiedziliśmy jeszcze stolicę Santiago, z najwyższym budynkiem kontynentu, oraz nadmorskie miasto Valparaiso. To słynące z murali oraz przepięknego położenia na wzgórzach. Ale to nie Chile miało zdobyć moje podróżnicze serce w tym roku. U progu lata wybraliśmy się na białe noce do Tromso. Te kilka dni, na kolejnym skraju świata, sprawiły, że poczułem się trochę jak odkrywca. Tromso to nie jest miasto, które turystycznie żyłoby w lecie. Przez trzy dni oddawaliśmy się aktywnością w środku nocy. Chociaż wciąż potrzebowaliśmy okularów słonecznych. Pływaliśmy kajakami po morzu, zdobywaliśmy pobliskie ośnieżone szczyty, a potem wracaliśmy o trzeciej, czwartej rano i kładliśmy się spać do południa. Czyż można sobie wyobrazić coś bardziej innego od naszej codzienności.
Niespodziewana wizyta
Druga połowa roku była przeplatana wyjazdami, które zaplanowaliśmy z dużym wyprzedzeniem, jak i tymi niespodziewanymi. Do tych drugich zalicza się Chorwacja i Chiny. Czyli dwa kolejne kraje na „Ch”. Zadar i Jeziora Plitwickie to była odskocznia od remontowej codzienności. Po prostu musieliśmy gdzieś wyskoczyć. Natomiast Chiny zachęciły nas głównie dostępnością tanich lotów i wizją powrotu wiz. Zaplanowaliśmy więc wylot do Chongqing, Shenzhen i Pekinu. To nie jest ten wyjazd, którego nie da się skrócić do jednego akapitu. To trzeba rozpisać w osobnym wpisie, więc nie będę się tu rozpisywał.
Natomiast z tych wcześniej zaplanowanych wyjazdów mieliśmy krótki wypad do Genui oraz na Maderę. Ta portugalska wyspa to dla mnie taki cieplejszy odpowiednik Islandii. Chociaż wiatry są tutaj takie same i pokrzyżowały nam trochę plany. Odwołany lot wymusił odwiedziny w Monachium, ale dzięki temu zaliczyliśmy kilka jarmarków bożonarodzeniowych. Szkoda było tego jednego dnia na Maderze, bo przez to skupiliśmy się tylko na okolicach Funchal. Mimo to podobnie jak na Islandii ogarnęliśmy wszystko i wyszedł z tego przepiękny wyjazd. Góry, wodospady, mgliste lasy czy przylądki na których wiecznie wieje. Tutaj też musieliśmy dokonać sporej selekcji i zdecydować co odpuścić.
Koniec trzylecia
Ten wpis nie podsumowuje roku, ale całe trzylecie od 2023 roku począwszy. Kilka tylko wspomnianych wyjazdów chciałbym i tak opisać szczegółowo, a być może kiedyś uda mi się przejść na bardziej przystępną i popularną formę, czyli wideo! Zobaczymy co czas pokaże.


Najnowsze komentarze