Dobrze jest pojechać na Cypr w grudniu
Cypr | Podróż 104, Wpis 121
No nie mogłem odmówić, gdy końcem października Adam zaproponował weekendowy wyjazd na Cypr. Wizz Air oferował loty za śmieszne pieniądze, a pierwsze o czym pomyślałem to pogoda jaka będzie wtedy w Polsce. Zamiast śniegu wyobraziłem sobie deszcz i pluchę. Więc fajnie byłoby się wygrzać na słońcu, nawet jak w danym miejscu nie będzie wiele do zobaczenia.
Bo na Cyprze już byłem i to też ze wspomnianym Adamem. Dziesięć lat wcześniej zrobiliśmy sobie podróż po Europie – od Kopenhagi, przez Berlin, Ateny, Cypr, Turcję aż po Wiedeń. Wtedy na Cypr przypadało nam nawet więcej czasu niż teraz, bo mieliśmy dwa noclegi. Wyspa nie zapadła mi w pamięć, ale też nie miałem negatywnych skojarzeń. Fajnie było więc zobaczyć Cypr po tej dekadzie, a w dodatku dołączyła do nas Ilona i w trójkę pojechaliśmy chłonąć witaminę D prosto z natury, a nie tabletek.
Larnaka, największe lotnisko Cypru
Cypr to pewnego rodzaju fenomen, bo mało jest krajów, które nie mają lotniska w swojej stolicy. Nikozja oczywiście miała swój port lotniczy, ale w miarę nowy terminal otwarty pod koniec lat 60. XX wieku, działał krócej niż minęło od mojej poprzedniej wizyty na Cyprze. Po tureckiej inwazji w latach 70. został on zamknięty i ostatecznie znalazł się on w strefie zdemilitaryzowanej pod kontrolą ONZ. Ani cypryjscy Grecy, ani Turcy nie mają więc do niego dostępu. I tak głównym lotniskiem kraju stała się Larnaka, do której to tuż po 6 rano wylecieliśmy z krakowskich Balic. To czego się nie spodziewałem, to że będzie nam dane podziwiać piękny wschód słońca nad Tatrami. Nigdy nie myślałem o tym, by wybierać godziny lotów pod wschód czy zachód słońca, zwłaszcza, że nie cierpię wczesno porannych lotów, ale ten widok wynagrodził wszelkie trudy wstawania o trzeciej rano.
Nie śpieszy się nam, nie śpieszy się nikomu
Chociaż Larnaka to główne lotnisko kraju, to nie znaczy, że transport z lotniska jest jakoś świetnie zorganizowany. Wręcz przeciwnie. Bezpośrednie autobusy do stolicy jeżdżą raz na godzinę. Można też pojechać transportem publicznym z przesiadką przy starym szpitalu w Larnace. Wybraliśmy transport bezpośredni z nadzieją, że będzie to po prostu szybsza i prostsza opcja. Otóż niekoniecznie. Po pierwsze spóźniliśmy się dwie minuty na autobus, co oznaczało godzinę czekania na lotnisku. Po drugie, gdy już jechaliśmy do Nikozji, to okazało się, że autobus skończył swoją trasę na przedmieściach, a nie w centrum stolicy. I to w takim miejscu, gdzie ciężko było nam złapać nawet autobus. Za to oczywiście oferowali nam przejazd taksówką do centrum, za tyle pieniędzy ile kosztował bilet z lotniska. Nie chcę tu węszyć spisku, ale zlokalizowanie tego przystanku na odludziu wygląda jakby ktoś chciał dodatkowo zarabiać na nieświadomych turystach i dogadał się z mafią taksówkarską.
Ruszyliśmy spacerem w stronę centrum i po kilkunastu minutach trafiliśmy na szczęście na jakiś autobus. Rozkładów na przystanku nie było, więc jedynie dzięki mapom Google mogliśmy sprawdzić, że jedziemy w stronę centrum. Bilet kosztował nas 2,5 €, więc kalkulując sobie to wszystko czasowo i kosztowo przejazd „bezpośredni” wypada gorzej niż przejazd miejskim autobusem z przesiadką na międzymiastowy.
Turecka Lefkoşa
Pakując się na wyjazd, wzięliśmy paszporty, więc mogliśmy przejść do części Cypru okupowanej przez Turków. Chociaż podobno na sam dowód osobisty też można. Byłem tu już wcześniej i teraz też chciałem zajrzeć, bo to niestety wciąż miejsce przypominające choćby podzielony Berlin. Tyle, że bez perspektyw na szybki upadek muru. Jedno miasto zostało podzielone na dwie części, zajmowane przez zupełnie inne społeczności. Po jednej stronie jesteśmy w Unii, płacimy euro i otaczamy się tym co greckie, po drugiej jesteśmy de facto w Turcji. Chociaż płatności w euro też są mile widziane, bo lira przy wysokiej inflacji słabo stoi. Po tych dziesięciu latach, przy przekraczaniu granicy, zauważyłem tylko jedną zmianę. Nie dają już kartek z pieczątką, które trzeba oddawać przy opuszczeniu strefy okupowanej. Najwyraźniej wszystko już zapisują elektronicznie.
Jak to u Turków, przede wszystkim chcieliśmy spróbować kawy po turecku. Ta należała szczególnie bo wylecieliśmy o 6 rano, a było już przecież południe. Kupiliśmy więc jakąś kawę, ciastko i piwo. Piwo bardziej na spróbowanie, bo wzięliśmy jedno na troje. I tak słuchając ulicznych grajków, delektowaliśmy się napojami i oglądaliśmy uliczne życie. Doszliśmy do wniosku, że nadeszła pora na główną atrakcję tureckiej (a może i nie tylko tej) części miasta, czyli meczetu Selima. Meczetu znajdującego się w dawnej katedrze. Tylko pojawił się problem. Meczet był w remoncie. Nie dało się ani zajrzeć do środka, ani nawet podziwiać bryły z zewnątrz. Straszny pech, no ale cóż począć.
Z braku innych opcji udaliśmy się do pobliskiej hali targowej, spoglądając co chwila na zasieki i mury dzielące miasto na dwie części. Co ciekawe niektóre budynki wyglądają, jakby okna wychodziły już na ziemię niczyją, a tylko wejście znajdowało się w części tureckiej. To musi być bardzo ciekawe doświadczenie. Jak komuś zwieje pranie z okna, to pewnie przepadnie na wieki.
Wracając jednak do hali targowej, to nie było tam nic ciekawego poza kotami i gościem w kurtce polskiej policji. Serio, spotkaliśmy faceta w wygodnej policyjnej kurtce. Nie wyglądał na policjanta w delegacji, bardziej na migranta z Afryki, więc do dziś ciekawi mnie historia tej kurtki.
Aby godnie zakończyć turecką wizytę, trzeba było coś zjeść. Wokół meczetu restauracji jest mnóstwo, ceny i oferta są podobne, więc nie ma co się zastanawiać. Pierwsza lepsza, to zawsze najlepszy wybór. Wokół nas siedziało sporo turystów, jeden z polski i kilku Anglików, którzy ewidentnie przesadzili z piwem Efes. Zjedliśmy po kebabie, popiliśmy piwem i zaczęliśmy wracać na cypryjską stronę. Tym razem trafiliśmy na godziny szczytu i sporą kolejkę do kontroli paszportowej.
Cypryjska Lefkosía
To co rzucało się najbardziej w oczy po greckiej stronie to klimat świąt Bożego Narodzenia. Mimo, że przy tej pogodzie na śnieg nie można liczyć. Natomiast Cypryjczycy postarali się i oprócz wszechobecnych dekoracji był nawet mały jarmark bożonarodzeniowy. Tylko gorzej z granym winem, bo w sumie nie ma potrzeby go pić w takiej temperaturze. Chociaż jedno stoisko taki trunek oferowało. Podobnie jak niemieckie kiełbaski.
W cypryjskiej części udało się nam znaleźć miejsca zapamiętane sprzed dziesięciu laty. Drogę zabarykadowaną beczkami oraz ulicę poprowadzoną pomiędzy murami miejskimi. To właśnie tam po jednej stronie znajdują się stanowiska greckie, a po drugiej tureckie. Miejsce umocnione, tak jakby toczyły się tam ostre wymiany ognia, zresztą potwierdzają to liczne ślady po kulach. Dzisiaj to tylko świadectwo przeszłości, gdzie tuż obok utworzono nowy park, a większość po nim spacerujących nie pamięta już czasów wojny.
Najgorsza podróż autobusem od dawna
Mieliśmy wracać do Larnaki autobusem międzymiastowym. Pierwszy na który trafiliśmy odjechał nam wprost sprzed nosa, a właściwie to ruszył może z dwa metry, ale utknął w korku. Kierowca jednak już nie chciał otworzyć drzwi. To w sumie na szczęście, bo następny kurs był za pół godziny, a my jeszcze sobie obejrzeliśmy ten nowy park, o którym wspomniałem. Gorzej, że nasz autobus albo miał problem z wentylacją, albo ogrzewaniem, albo kierowca był miłośnikiem saunowania. W środku było tak gorąco, że odcięło nas momentalnie i obudziłem się gdzieś w połowie drogi. W sumie to i tak nie było co podziwiać, bo szyby całkowicie zaparowały.
Jak już dotarliśmy do miasta, to aż miło było odetchnąć świeżym morskim powietrzem. Było to możliwe bo autobus zatrzymuje się przy samej plaży, a nasz hotel znajdował się naprzeciwko przystanku. I tak po szybkim zameldowaniu się ruszyliśmy skorzystać z uroków nocnej Larnaki. Działało już świąteczne wesołe miasteczko, więc wybraliśmy się na diabelski młyn podziwiać nocną panoramę miasta. I wiecie co, był to mój pierwszy raz na czymś takim. W ogóle lunaparki to jest moje odkrycie ostatnich lat i próbuje trochę nadrobić zaległości.
Larnaka za dnia
Rano powłóczyliśmy się po mieście, początkowo w poszukiwaniu jakiegoś śniadania, a potem jeszcze przeszliśmy się w okolicy plaży. Larnaka wyglądała bardzo przyjemnie, ale pewnie nie ma tam co robić przez tygodnie. Chyba, że ktoś lubi po prostu plażować. My mieliśmy jeden dzień, więc spokojnie zapełniliśmy sobie go atrakcjami.
Po wymeldowaniu się z hotelu ruszyliśmy w stronę stanowiska archeologicznego Kition, które okazało się być zamknięte w niedziele. Ale to nie szkodziło, bo obok znajdował się arcyciekawy cmentarz angielski. Co jak co, ale Anglicy ze swoim poczuciem humoru nie rozstają się nawet po śmierci. I tak mogliśmy podziwiać grób ze świnką, albo z ferrari, albo z życzeniami od kolegów z darta. Nie żadne tam „spoczywaj w pokoju”.
Flamingów nie ma, ale koty też są fajne
Największą atrakcją Larnaki jest jednak słone jezioro, niedaleko lotniska, oraz znajdujący się nad nim meczet Hala Sultan Tekke. Liczyliśmy na zobaczenie flamingów, ale niestety akurat przebywały w innej części jeziora. Za to przy meczecie zostaliśmy przywitani przez przedstawicieli innego gatunku – kotów. Dziesiątki kociaków na parkingu oczekiwało na turystów. Były dosłownie wszędzie. Co do samego meczetu, to jest on ponoć najważniejszym miejscem islamu na wyspie. A to dlatego, że znajduje się w nim grobowiec ciotki Mahometa – Umm Haram. Do meczetu można wejść, oczywiście zdejmując wcześniej obuwie. W środku było dość pusto i minimalistycznie. Społeczność muzułmańska w greckiej części Cypru to dziś jedynie 2% mieszkańców. Pewnie przed wojną i podziałem meczet był częściej odwiedzany, a dzisiaj nawet ciężko tam dojechać autobusem miejskim.
Po odwiedzeniu meczetu zastanawialiśmy się gdzie mamy zjeść obiad i jak tam dojechać. Wróciliśmy się do przystanku, na którym wsiedliśmy, czyli jakieś trzy kilometry. No nic, nie było innego wyjścia. Na szczęście dość szybko trafiliśmy na autobus do miasta i po kwadransie byliśmy znów w centrum Larnaki. Znaleźliśmy świetną restaurację specjalizującą się w greckiej, czy też cypryjskiej kuchni. I tak na ostatni posiłek na wyspie wybraliśmy, a to tzatziki, a to souvlaki. Czyli specjały typowe dla Grecji i Cypru jednocześnie.
Nieuchronnie zbliżał się koniec naszego weekendowego wyjazdu. Całość miała się bowiem zamknąć w jakieś 41 godzin. Po kolacji Zostało więc nam złapać autobus na lotnisko i dolecieć do mroźnego Krakowa. Bo w całym tym wyjeździe najważniejszym było wyrwać się na chwilę z tego chłodnego klimatu i powłóczyć się w cieple. I prawdę mówiąc nie ważne, że na Cyprze może nie ma setek zabytków i pięknych budowli, muzeów i innych atrakcji. Jest kuchnia, słońce i plaże. I chyba to wystarcza.
| Na Cyprze byliśmy w dniach 9-10 grudnia 2023 r.
| Więcej zdjęć z tej podróży na Google Zdjęcia
Najnowsze komentarze