Wenecja – śmierdzi czy nie?
Wenecja, Włochy | Podróż 51 Wpis 45
Jednym z miast, które odwiedziliśmy po tym, gdy odwołano nam loty do Argentyny była Wenecja. Choć byłem we Włoszech z dziesięć razy, to w Wenecji nigdy. Słyszałem za to dużo złego o tym mieście – przede wszystkim, że Wenecja śmierdzi, że jest kiczowata i że są tam tłumy turystów.
Przyjechaliśmy w lutym. O tym, że nie będzie tłumu turystów przekonałem się na parę dni wcześniej szukając noclegu. Hotele w dobrych lokalizacjach były nie tylko dostępne, co wręcz bardzo tanie jak na Włochy oczywiście. Przykładowo hotel przy dworcu ze śniadaniem kosztował nas tyle co hotel na obrzeżach Bolonii.
Jechaliśmy FlixBusem do Wenecji na dworzec Mestre, skąd pociągiem na dworzec Santa Lucia jedzie się jakieś pięć minut. Niestety mit sprawnych eleganckich włoskich kolei prysł gdy po raz pierwszy stanąłem na ziemi włoskiej prawie dekadę temu. Także i teraz wiele pozostawiało do życzenia. Automaty biletowe – choć w niektórych miastach potrafiło być ich bardzo dużo – tutaj były rzadko rozstawione jak na tak duży dworzec. Gdy przyjechaliśmy do Santa Luci mieliśmy trzy pociągi w ciągu najbliższych 1o minut. Damy radę – pomyślałem. Jednak pierwszy automat nie przyjął mojej karty kredytowej. Szukaliśmy drugiego urządzenia, gdy w międzyczasie minęliśmy pociąg, który miał odjechać za 5 minut i spytaliśmy konduktora czy można kupić bilet w pociągu – odpowiedział, że tak, ale pięć razy drożej… Gdy więc upragnione bilety wypadły z w końcu znalezionego automatu, okazało się, że następny pociąg mamy za pół godziny. Takie są perypetie włoskiego rozkładu jazdy.
Przed jedenastą dotarliśmy do tej właściwej, wyspiarskiej Wenecji i od razu poczuliśmy genius loci. Może to fakt, że spotkaliśmy głównie handlarzy zwijających stragany i robiło się naprawdę pusto, sprawił, że pierwsze wrażenie mieliśmy bardzo pozytywne. Szukanie wąskiej uliczki Calle Masena, na której mieliśmy hotel okazało się niebywale trudnym zadaniem. Mapa z googla niewiele dawała, bo przecież zaglądaliśmy w każdą uliczkę i nigdzie tej nazwy nie znaleźliśmy. Doszliśmy aż do następnej wyspy i dopiero wracając spostrzegliśmy wielki napis CALLE MASENA na ścianie budynku, lekko dziwiąc się, że nie było go widać wcześniej. Prawidła oznaczania ulic w Wenecji są takie, że z drugiej strony widniała inna nazwa – PAROCHIA S. MARCUOLA – co oznacza po prostu parafię. Szerokość całej naszej ulicy to na oko 1,5 m. Hotel był stylowy, wyposażony w ładne meble w stylu z Desy. Jedynie łazienka była klaustrofobiczna, ciągle zalana i jedna na dwa pokoje. Ale to w tym mieście pewnie jest standard.
Rano wybiegliśmy zwiedzać miasto jak wygłodniałe niedźwiedzie. Zajrzeliśmy chyba w każdy zakątek jaki napotkaliśmy po drodze. Każdy turysta wie, że w każdym zabytkowym mieście zawsze coś ważnego jest w remoncie, tym razem trafiliśmy na most Rialto. Plac św. Marka oblegany był przez sprzedawców pamiątek i wszelkiego innego badziewia. Zdecydowaliśmy się za horrendalną kwotę zwiedzić Pałac Dożów. Do dziś nic szczególnego z tego obiektu nie pamiętam, były jakieś komnaty, sale, parę mebli… Nie warto, lepiej iść na Wawel, bo więcej, różnorodniej i w lepszej aranżacji.
Przejdę do plusów. Najlepsze co można zrobić w Wenecji to pobłądzić. Po prostu iść gdziekolwiek. Wystarczy wyjść z głównego szlaku turystów, by znaleźć się w zaniedbanej uliczce albo placyku na którym wysiadują starsi wenecjanie. Zadziwiło nas to, że kilkaset metrów od Placu św. Marka może być zupełnie pusty placyk. Takim łażeniem doszliśmy między innymi do szpitala. Myśleliśmy, że to muzeum. Wyglądało nawet jak muzeum, w środku minęliśmy portiera, a na ścianach wisiały zdjęcia. Dopiero na końcu korytarza znajdowały się gabinety różnych doctoro, internisto, pediatro, a za bocznym wyjściem trafiliśmy na parking łodzi-karetek. To zdecydowanie był szpital, a nie muzeum. Pobłądziliśmy też po weneckim getcie. Nie jest to miejsce związane z drugą wojną światową, ale stara dzielnica żydowska, od której właśnie zaczerpnięto nazwę. Ghetto to nazwa wyspy, na której leży dzielnica. Nie polecam restauracji Gam Gam, która chwali się łączeniem kuchni żydowskiej z włoską. Według nas sama włoska jest o wiele lepsza. Innym odkryciem było Bacareto da Lele (mapa), czyli mała winodajnia, z której trunki konsumowało się na placu lub na schodach pobliskiego kościoła. Wina serwowano w cenie 0,6 – 0,8 €, a panini za 1€. Wypiliśmy po trzy kieliszki. Poszliśmy dalej w dzielnice San Polo i Dorsoduro. Nie było tutaj ani kiczu, ani wielu turystów. Tych drugich znaleźliśmy dopiero w dzielnicy San Marco, a kiczu poza stoiskami i nachalnymi sprzedawcami nie było prawie wcale.
Inną ciekawą atrakcją miasta jest transport publiczny. Jednorazowy bilet na wodny tramwaj to wydatek 7,5 €, ale miło się pływa nocą po kanałach, zwłaszcza po dzielnicy przemysłowo-portowej, gdzie odległości od brzegów są większe niż w zabytkowej części mieszkalnej. W Wenecji dobrze jest przemyśleć miejsce noclegu, ponieważ jeżeli znajdziemy hotel np. na Lido trzeba się będzie liczyć ze sporym wydatkiem na transport. Ta, i wiele innych wysp nie jest połączona ze stałym lądem żadnym mostem.
Na koniec darmowa atrakcja dla fanów Jamesa Bonda. Konieczne jest odwiedzenie miejsca, gdzie zawaliła się kamienica z „Casino Royale”, w której zginęła Vesper. Całość widać z Campo Erberia, niedaleko targowiska Rialto Mercato, gdzie kupicie świeże ryby i warzywa.
Żal nam się było rozstawać z Wenecją. Mieliśmy hotel w getcie, wszędzie było względnie mało turystów, a pogoda była całkiem przyjemna. To idealne warunki na pierwszą wizytę w tym mieście. Nie wyobrażam sobie przyjechać tu w środku sezonu. Na sam koniec potwierdzam, że Wenecja nie śmierdzi. Przynajmniej nie w lutym.
hehe ciekawe jak to faktycznie jest z tym stwierdzeniem „śmierdzi czy nie?” 😉 moi znajomi byli w sezonie i powiedzieli, że w tym okresie nigdy więcej. Myślę, że okres zimowy- wiosenny to o wiele lepszy wybór