Le Sardynia
Sardynia, Włochy | Podróż 48 Wpis 37
Przynajmniej raz w roku trzeba sobie popływać, ponurkować i poleżeć na plaży. Po Albanii, tym razem wybraliśmy Sardynię. I było warto. Po drodze jeszcze zahaczyliśmy o Gandawę. Będzie trochę o pięknych plażach, miłych ludziach, ale jak zawsze u mnie trochę dziwactw i negatywów.
Sardynię zaplanowaliśmy w ramach odpoczynku od latania. Miało być mało lotów, mało lotnisk, a dużo siedzenia na pupie. Różnica w cenie była jednak tak znaczna, że nie zdecydowaliśmy się na bezpośredni lot z Krakowa, a wylot z Warszawy przez Charleroi. Stąd ta Gandawa. Bilet na autobus Flibco był tańszy niż dojazd autobusem z lotniska do samego miasta Charleroi. Wybór był oczywisty. Wróciliśmy już na wypasie bezpośrednio do Krakowa, a ja liczyłem, że już na nowy terminal. Niestety jeszcze był zamknięty.
23/08/2015 02/09/2015 | Lux Express Wizz Flibco Ryanair Trenitalia ARST | Hotel Airbnb Hostel |
Galeria zdjęć z tej podróży w serwisie Flickr >>
Film z tej podróży na Vimeo >>
Pozycja 1: Gandawa. Do lutego 2015 r. Belgia była dla mnie brzydka, a to dlatego, że zwiedzałem Walonię. Za to Bruksela już mnie bardziej przekonała, a flandryjska Gandawa jest naprawdę pięknym miastem. Różnica jest diametralna. Jak się często mówi Walona to region tradycyjnego przemysłu, a Flandria nowoczesnych technologii, z tym idzie też wiele innych cech. Gandawa jest jak Amsterdam, ma mnóstwo kanałów, a mimo deszczowej pogody ludzie jeżdżą tam rowerami. Okolica dworca Sint-Pieters to wielki parking rowerowy podobnie jak w Amsterdamie. Mieszkaliśmy w ibisie Opera położonym praktycznie w samym centrum i całą drogę z dworca szliśmy ulicą na której dominowały rowery, piesi i tramwaje. To na prawdę jest odwrócenie trendu z choćby takiego Charleroi w którym w centrum dominują estakady i czteropasmowe ulice.
Pierwszego dnia lało, więc dużo leżeliśmy sobie w hotelu, ale na parę godzin udało nam się wyjść i zwiedzić całe stare miasto. Początkowo w deszczu, jak dzieci biegaliśmy od daszku po daszek i dosłownie w ostatnie chwili weszliśmy do Katedry św. Bawona. Choć wierzący nie jestem to wszelkie obiekty kultu religijnego budzą we mnie sporą ciekawość. Są dobrym odzwierciedleniem historii. Kiedyś kościoły, potem fabryki, teraz biurowce albo centra handlowe. Ale szybko przestało lać i łaziliśmy tymi uroczymi wąskimi uliczkami, albo wzdłuż pachnących kanałów. Oglądaliśmy piękne bogate kamieniczki i zadbane podwórka. Na koniec musiała być degustacja frytek. Największa porcja, a jak. Potem trudno było nam skończyć. Do tego piwo Jupiler, w najmniejszym rozmiarze. Belgowie 0,33 l traktują jak duże, a standardem często jest 0,2 l. Ceny 4-5 € za taką małą przyjemność w większości lokali. Frytki były w barze, ale piwa w większej liczbie zakupiliśmy na wieczór do hotelu. Było ich tyle, że następnego dnia zostały nam dwie buteleczki. Jedna poszła przed wyjazdem, a druga już na lotnisku. Też poszła, wzięła i poszła. Na samo lotnisko dojechaliśmy szybkimi autostradami autobusem Flibco, w którym było tylko pięć osób. Ta linia nie należy do najpopularniejszych w przeciwieństwie do tej do Brukseli gdzie ceny wynoszą czasem 20 € w jedną stronę. Piwko wypiliśmy obok innych Polaków (rozpoznani po paczce chusteczek) na trawce przy pętli autobusowej.
Ryanair, czemuż ty jesteś Ryanair? Latanie samo w sobie jest fajnie, ale z Ryanem coraz nudniejsze. Raz zasnąłem przed startem, tym razem trochę później.
Jesteśmy w końcu na ziemi włoskiej. Po wyjściu z samolotu ogarnia nas upał. Już czujemy, że będzie bosko. Pociągi z lotniska są dość często, akurat trafiamy na jakiś spóźniony kurs, ale następny miał być za parę minut. o ile z biletem na pociąg nie było problemu to już automat do biletów miejskich miał sporo lat i nie działał zbyt sprawnie. Lata 90., jak nie 80. w końcu jechaliśmy autobusem i tak mijały nam przystanki… a ja zauważyłem, że moja ściągnięta wcześniej mapa z trasą dojazdu ma odwrotną kolejność. Niestety trasa autobusu nie była taka sam w obu kierunkach i wysiedliśmy na czuja. Trochę za daleko, z tym że przystanki w Cagliari są czasem co 200 metrów. Wróciliśmy się więc kawałek, a przy okazji zobaczyliśmy świetną mała pizzerię. Poszliśmy do hotelu. Rzuciliśmy bety. Wyszliśmy od razu do pizzerii. Bosko, Mamma Mia, Gigante! Wchodzimy do tego przybytku rozkoszy, a tam piec opalany drewnem, jeden stolik i pani przyjmująca zamówienia, która wyglądało bardzo po włosku. Tak na około na 16 lat, metr pięćdziesiąt wzrostu i ani słowa nie znała po angielsku. Od razu pojawił się jeden z kucharzy, który ją zastąpił i polecił nam piwo Ichnusa, po czym przeszedł do wypytywania o wszystko. Skąd, dokąd, czemu tam, jak tam, czym tam…? Miły człowiek. Pizzeria była fast foodem, bo pizzę robili naprawdę szybko, a każdy odbierał ją w pudełku i wracał do domu. Nie było jednak osoby, która czekając nie gawędziłaby z panią kasjerką, albo z panem kucharzem. Pizza pyszna. Wróciliśmy do hotelu uradowani. Spać.
Następny dzień to plażowanie. Śniadanie w hotelu było lekko okropne. Jajecznica pływała w wodzie. Parówki były bez smaku, a o kaszy niedogotowanej nie wspomnę. Jedziemy z butelką wody i przekąskami na plażę Poetto. Jedzie się długo, ale autobusów jest mnóstwo, wszystkie oznaczone literami typu PQ, PF. Włosi bez parasola nie plażują, tak jak Polacy bez parawanu. My nie mamy ani jednego, ani drugiego. Woda czysta, jednak brakuje mi skał, flory i fauny morskiej. Nie jest to ta plaża, na którą James Bond wyjechał w „Szpiegu, który mnie kochał”. Jest tylko piasek. Leżymy i mimo kremu trzydziestki jestem spalony. Nie ma prysznica na plaży, ale łażąc po porcie znajdujemy taki kran na wysokości brzucha więc płukaliśmy się w nim, co zresztą było dość powszechne. Pojechaliśmy jeszcze do miasta z chęcią zjedzenia czegoś, ale niestety nic szczególnego nie było – nie ta pora – i zadowoliliśmy brzuszki dziwnym tworem pizzopodobnym, który jednak był we Włoszech, więc pizzą być musiał. w lokalu piekli duże prostokątne Margherity i dopiero do nich na zimno kładli dodatki. To bardzo popularna forma pizzy na Sardynii. Smaczne i tanie. Nie mieliśmy ochoty łazić dalej więc wróciliśmy, nagrzani jak piasek, do hotelu.
Skończyliśmy pobyt w Cagliari i ruszyliśmy na północ. Koleją! Kolej to najlepszy środek transportu publicznego na Sardynii, jako jedyny jest w miarę pewny. Kierowcy autobusów nie zawsze czują się w obowiązku zatrzymać na przystanku. To takie dziwactwo, bo jednak pasażer to klient. Jedziemy więc z przesiadką sześciominutową w Oristano do Sassari, w którym zatrzymujemy się tylko na nocleg. Airbnb zarezerwowaliśmy parę dni przed wyjazdem. Nie ma tutaj dostępu do morza, a miasto nawet przez samych mieszkańców nie jest chyba polecane, bo dwie osoby powiedziały nam, że tutaj nic nie ma i trzeba jechać na wybrzeże. Ale jednak mają trochę zabytków. Jest w końcu z X w. Katedra, trochę wąskich uliczek. Jest jeszcze współczesna hala targowa, w której dominują ryby. Siedliśmy w pierwszej lepszej i pizzerii i nie było wcale taniej niż nad morzem. w dodatku coperto to aż 2 € (tyle sobie doliczają za obsługę). o samym noclegu słów kilka: nie był najlepszy, był najgorszy z całej wycieczki. Tyle się mówi, że Airbnb jest takie świetne, ale jednak nie zawsze.
Rano wypiliśmy kawę w trochę dziwnym miejscu. Coś à la kawiarnia, ale w środku był bilard, a ze słodkich bułeczek mieli tylko trzy sztuki rogala. I oczywiście słowa po angielsku, a próba zamówienia herbaty była dość trudna.
Do Alghero jeżdżą pociągi, ale nie Trenitalii, lecz regionalnej spółki. Co to był za widok. We Włoszech na kolei jest większy bałagan niż u nas. Inni przewoźnicy mimo, że wjeżdżają na te same dworce co koleje państwowe, nie są ani zapowiadani, ani nawet wyświetlani na żadnej tablicy z rozkładem. Zatrzymują się przeważnie na końcach peronów, gdzie mają też własną kasę. w dodatku pociągi jakimi dysponują są najgorsze, najgorszejsze jakie kiedykolwiek widziałem. Polskie koleje to przy nich Mercedesy. Brudne, bez klimatyzacji i ciasne. Ale dojechaliśmy do Alghero i spacerkiem w godzinie sjesty przeszliśmy cztery kilometry do hostelu w dzielnicy Fertilia. Sklepy zamykali nam przed nosem, bo była akurat 13:30. Dostaliśmy pokój z łazienką, mimo, że nie zamawiałem takiego. Poszliśmy na pierwszą lepszą plażę, ale wieczorem była strasznie mulista woda. Plaża nie była najpiękniejsza, ale przyszło do nas winko tuż po zachodzie słońca i się skonsumowało. Plażę zaczynali okupować wówczas wędkarze. Idąc na plażę przechodziliśmy obok głównej ulicy Fertili. O szesnastej było tam pusto. Wracając z plaży po dwudziestej drugiej był tam tłum, na środku ulicy grała orkiestra, a Martyna tańczyła na ławce.
Najładniejsza plaża w okolicy to Le Bombarde. Wybraliśmy się tam spacerem, a po drodze mijaliśmy kilka małych pięknych plaż. Największa z nich to Punta Negra, a mniejsze nie mają już nazw i nikogo na nich nie było. Sama Le Bombarde była piękna, choć mi ciągle chodziła po głowie Punta Negra. Mieliśmy już parasol pożyczony z hostelu, więc mogliśmy spokojnie plażować cały dzień. Plaże w tym rejonie są piaszczyste i dno w większości też stanowi piasek, tylko na skrajach są skały, które idealnie nadają się do snurkowania. Jako ciekawostkę dodam, że w hotelu przy plaży Punta Negra langustę jadł Robert Makłowicz.
Jednego dnia wybraliśmy się do Capo Caccia, gdzie znajduje się Grotte di Nettuno. Była naprawdę piękna. Prowadzą do niej bardzo długie schody wzdłuż skały. Wolnym tempem zejście zajmuje pół godziny i dochodzi się do kasy, gdzie trzeba czekać do równej godziny na wejście. To duży minus bo zwiedza się w tłumie. Przy okazji czekając dowiedzieliśmy się na czym polega zwiedzanie statkiem reklamowane w wielu miejscach. Statek podpływa pod kasę, ludzie wysiadają, kupują bilet i idą wraz z resztą. Nic więc innego się nie zobaczy. Na kilku blogach to polecali, ale widoki z samych schodów do groty są atrakcją, które nie warto sobie odbierać wybierając statek. W grocie są stalagmity i stalaktyty i w ogóle dużo różnego rodzaju nacieków. Nie jestem speleologiem, więc różnic pomiędzy innymi jaskiniami nie opiszę. Było jednak niesamowicie. Na koniec łyżka dziegciu: 13 € to jednak zawyżona cena drodzy Włosi. To więcej niż za wstęp na Akropol, a jakkolwiek piękna byłaby grota to nie ma ona wielkiej historii za sobą, a i utrzymanie nie kosztuje tak wiele. Poza tym zwiedza się ja pół godziny.
Z groty pojechaliśmy od razu zwiedzić Stare Miasto w Alghero. Jest ono zwarte i otoczone murami. Przypomniało mi marokańską Asilę. Mury od strony morza przylegają do skał. Widok musi być niesamowity podczas sztormu. w mieście dominują wąskie uliczki, którymi łaziliśmy w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Nie mieli tutaj sjesty, chyba, że był to drogi lokal pielęgnujący włoskie tradycje wieczornego jadania posiłków. Siedliśmy gdzieś w piwnicach i spróbowaliśmy (ja chyba pierwszy raz w życiu) lasagne. Nie ocenię więc czy była dobra. Ciekawostka jest taka, że w Alghero większość mieszkańców posługuje się językiem katalońskim. Kolonizowali ich właśnie Katalończycy i do dziś pozostaje tu mnóstwo śladów ich obecności, choćby menu w tym języku dominuje obok włoskiego i angielskiego. Zawsze znajdzie się ktoś kto jest twoim cieniem. Rok temu w Helsinkach spotkaliśmy Polaka, którego widzieliśmy następnie w kilku punktach naszej wycieczki, łącznie z lotniskiem w Tallinnie, gdzie czekał na ten sam lot powrotny co my. Teraz spotkaliśmy rano w autobusie do groty parę Niemek z „kolegą”, potem widzieliśmy ich w restauracji w Alghero, a na koniec dnia przyszli na ten sam przystanek, czekając na autobus do Fertili. Jeżdżą one co pół godziny, więc był to zbieg okoliczności. Żeby było zabawniej wysiadły z autobusu i poszły w kierunku naszego hostelu. Szły przed nami i okazało się, że mieszkają w pokoju obok.
Poszliśmy jeszcze tego dnia na Punta Negra zobaczysz zachód słońca.
Poniedziałek już cały spędziliśmy na plaży Punta Negra. Większość dnia bylem w wodzie oglądając rybki, a Martyna na plaży tworząc opaleniznę. Od czternastej do szesnastej jest tam taki skwar, że mało kto wchodzi do wody, a większość ludzi leży w cieniu swojej parasolki. Wystawienie palca na słońce powoduje samozapłon. Jedynie bardzo brązowe plażowiczki były w stanie wytrzymać bez parasola. Za to najzabawniejszy widok to ludzie z północy, bladzi jak ściana, którzy w tym roku po raz pierwszy wyszli na słońce. Na sam widok jednej pary chyba Anglików zaczęło nas swędzieć. Ich chyba też, bo zmyli się szybko.
Dnia przedostatniego pozostało nam wrócić do Cagliari. Tym razem wybraliśmy autobusy. Najpierw do Sassari, a potem bezpośrednio do Cagliari. Wszystkie autobusy międzymiastowe na wyspie obsługuje firma ARST. Zasady są podobne jak w komunikacji miejskiej. Jak nie wystawisz ręki, kierowca nie zatrzyma się. I tak stojąc na przystanku widzimy autobus widmo bez żadnej tabliczki, który nawet nie zwalnia. Mamy nadzieję, że to nie nasz. Jednak dwadzieścia minut później nadziei już nie ma. Na szczęście za godzinę jest następny. w tym czasie nie przyjechał ani jeden autobus linii miejskiej, która ponoć ma kursować co 20-30 minut. Starsza pani zadzwoniła po męża, który przyjechał samochodem. Para obcokrajowców obok nas nie wiedziała za bardzo co się dzieje. Rozkładów nie ma, co przypomniało mi jeszcze bardziej grecką organizację transportu publicznego. w końcu przyjechał nas autobus. Żegnamy Fertilię z miłymi wrażeniami, zwłaszcza że kierowca nie chciał sprzedać biletu więc pojechaliśmy bez.
Wysiedliśmy na jakimś zadupiu, które okazało się dworcem autobusowym w Sassari. Dopiero GPS pokazał mi, że to miejsce bardzo blisko centrum, w którym już parę dni wcześniej byliśmy. Mieliśmy godzinę do następnego autobusu. Połowa peronów nie była zadaszona, a słońce grzało jak farelka na wczasach w 1996. Zaopatrzyliśmy się w ponad dwa litry napojów, bo przed nami ponad trzy godziny drogi, a nie wiemy czy znajdziemy coś w Cagliari. Autobusy ARST, choć nowe, są w strasznym stanie. Za każdym razem napotykaliśmy na przynajmniej jeden totalnie zniszczony fotel. w dodatku miejsca na nogi jest mniej niż w Ryanairze. Zdecydowanie polecam koleje na Sardynii. Autobusy to zło. w dodatku z pociągu widać było mnóstwo nuragów, a z autobusu może jeden czy dwa.
Ostatni nocleg, też Airbnb, był już o wiele lepszy. Miła gospodyni, ręczniki, czysta pościel, śniadanie oraz kot. Wszystko w podobnej cenie co nasz nędzny nocleg w Sassari. Dostaliśmy nawet mapę miasta. Do centrum dojechaliśmy trolejbusem Solarisa. Bardzo wygodny. Zbliżał się zachód słońca, poszliśmy na najdłuższe molo by go zobaczyć. Byli tam wędkarze, spacerowicze, biegacze i rowerzyści. Ci ostatni to jakiś fenomen. w dzień nie ma nikogo na rowerze, wieczorem jest mnóstwo rowerzystów, każdy w stroju kolarskim. Często szpanują akrobacjami. Spotkaliśmy rowerzystów, którzy nawet przejeżdżali przez budynki. Rower to tam sport, a nie środek transportu. i prawdopodobnie bardzo modny sport. Samemu zachodowi towarzyszyło wypłynięcie kilku statków z portu, tak na pożegnanie. Po zmroku poszliśmy połazić po mieście, zjedliśmy ostatnią pizzę, po drodze kupiliśmy dużo wina z zamiarem wypicia przed snem. Było go jednak dużo za dużo i znów coś czułem, że dokończymy na lotnisku.
Ostatniego dnia zjedliśmy jeszcze lody, ja wypiłem kawę i pociągiem za 1,25 € pojechaliśmy na lotnisko. Oczywiście z resztką wina z wczoraj. Wypiliśmy idąc z pociągu do terminala i słysząc po raz pierwszy od tygodnia język polski. Obiecaliśmy kupić parę rzeczy, więc na lotnisku zaopatrzyliśmy się w dwa wina, dwa piwa i parę dodatków. Nie ma tam niestety dużego wyboru sklepów, a ceny dyskontowe nie są. Lot trwał ponad dwie godziny, a ja obudziłem się chyba nad Dalmacją i w Krakowie. Nowy terminal nie był otwarty, pociągi wciąż nie jeździły. Wróciliśmy po staremu.
Sardynia to piękna wyspa, idealna na plażowanie, nurkowanie czy snurkowanie, pływanie i jedzenie. Jest tam gorąco, jednak minus jest taki, że jest bardzo znana i przez to droga. Jest też we Włoszech i ma te wszystkie negatywne włoskie cechy. Transport to jest tragedia, czasem bywało gorzej niż na Ukrainie. Ludzie też nie jest Francja elegancje. Jeżeli jest się na wakacjach to można o tym zapomnieć i się po prostu bawić. Wracając do domu już myśleliśmy by za rok wybrać coś słowiańskiego, jakąś chorwacką wyspę.
Najnowsze komentarze