Trzy dni w Danii, czyli hygge w pigułce
Dania | Podróż 60 Wpis 67
Pomysł na podróż do Danii zrodził się w dosyć zabawny sposób. Szukałam prezentu urodzinowego dla P. i w pewnym momencie padło na mnie olśnienie na temat wizyty w Legolandzie. Niewiele myśląc (to kluczowe stwierdzenie w całym wątku) kupiłam bilety do Billund na początek grudnia. Były śmiesznie tanie! Ale naprawdę śmiesznie zrobiło się dopiero później, kiedy odkryłam, że Legoland jest zamknięty mniej więcej od połowy listopada na sezon zimowy. Na szczęście dla mnie, P. cieszy się z każdej możliwości podróży 🙂 więc szybko znalazł optymalną alternatywę dla Lego. Początkowo myśleliśmy o wynajęciu samochodu, ale w międzyczasie ceny wynajmu trochę poszybowały i zostaliśmy przy opcji pociągowo-autobusowej. Jeśli jednak rozważacie poruszanie się po Danii samochodem to zdecydowanie polecam. Drogi są niebywale proste, jest mnóstwo rond, a kultura jazdy Duńczyków jest bardzo wysoka. Niemniej jednak pociągi i autobusy to też całkiem wygodna (i trochę tańsza) opcja. Nasz krótki trip zamknął się na trasie Billund > Esbjerg > Wyspa Fanø > Esbjerg > Ribe > Vejle > Billund.
Ze wszystkich urokliwych duńskich zakątków moje serce skradła przede wszystkim cudowna mała wysepka, z małymi (elfimi!) domkami i wszechobecnym duchem hygge. Ale od początku.
Dzień pierwszy. Z Billund jedziemy na Fanø
W sobotę wylądowaliśmy w Billund i wskoczyliśmy w autobus do Esbjerg. To nieduże, portowe miasto, w którym czas płynie dość leniwie. A przynajmniej tak wyglądało to w sobotnie popołudnie. Główne „atrakcje” w Esbjerg można zobaczyć w ciągu kilku godzin, poruszając się piechotą. My zaczęliśmy od pomnika Ludzi przy Morzu (te nazwy po duńsku brzmią zawsze dużo lepiej), do którego szliśmy jakieś 50 min spacerem. Tempa odejmował nam prawdopodobnie fakt, że byłam trochę chora, według map Googla powinno to trwać nieco krócej. Po obejrzeniu pomnika poszliśmy na prom, który miał nas zawieźć na Fanø, ale równie dobrym rozwiązaniem byłoby poświęcenie kilku chwil na rozejrzenie się po centrum. My postanowiliśmy jednak dotrzeć na wyspę przed zachodem słońca. Podróż promem trwa jedynie 12 minut, a kursy odbywają się co 30-40 min.
Nie pożałowaliśmy ani minuty, którą spędziliśmy na uroczej wyspie Fanø. Jej poświęcę pewnie największą część tego wpisu. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Nordby — tej, która miała połączenie promowe z Esbjerg. Jestem pewna, że mając więcej czasu warto poświęcić go na objechanie całej wyspy. Nie udało mi się zaobserwować, czy funkcjonuje tam jakakolwiek komunikacja zbiorowa, więc prawdopodobnie najlepszy byłby tu jednak samochód.
Hygge, hygge
Mowę odebrało mi już kilka kroków od portu, kiedy weszliśmy w piękną brukowaną uliczkę, przy której rozciągały się niewielkie, typowo skandynawskie (a dla mnie typowo elfie) domki. Okazało się, że im dalej, tym ładniej. Uroku całej sytuacji dodawał fakt, że Duńczycy bardzo efektownie przygotowują się do obchodów Świąt Bożego Narodzenia i przed każdym z tych cudnych domków stało małe, przystrojone w takie same światełka — żadnej kolorowej chińszczyzny — świąteczne drzewko. Próżno było również szukać domu, w którym na drzwiach nie wisiałby okolicznościowy wieniec oraz takiego, gdzie na parapecie nie stałyby jakieś słodkie świąteczne ozdoby. Szybko można poczuć wszechobecny klimat hygge 🙂 Nawet nasze zimne, ateistyczne serduszka zostały nieco rozgrzane.
Gdy dotarliśmy do domu naszych gospodarzy z Airbnb utwierdziliśmy się w „poczuciu” hygge. Moją radość potęgował fakt, że lokatorką naszego piętra była piękna trikolorowa kotka o imieniu Olga 🙂 Po chwili na rozgrzanie się, poszliśmy jeszcze na spacer po okolicy, który został zwieńczony poszukiwaniem kolacji. Na wyspie nie wpadliśmy na żadną knajpkę z typowo duńskim jedzeniem, skończyło się więc na „tradycyjnej” włoskiej pizzy przygotowanej przez Pana, który zupełnie nie pochodził z Włoch. Byliśmy jednak zbyt głodni by wybrzydzać. Ja byłam wystarczająco szczęśliwa z faktu, że Pan zgodził się przygotować mi połowę pizzy bez mięsa. Byliśmy miło rozczarowani poziomem cen za jedzenie. Udało nam się zjeść kolację z napojami za jakieś 80 zł. Spodziewaliśmy się znacznie wyższej kwoty. Mam jednak przekonanie graniczące niemal z pewnością, że w Kopenhadze nie byłoby już tak różowo i ceny byłyby pewnie zbliżone do tych, które pamiętamy ze Szwecji.
Dzień drugi. Plaża nad Morzem Wattowym, foki i jedno z najstarszych miast Danii
Następnego dnia czekał nas poranny spacer nad Morze Wattowe. Po przeczytaniu wpisu na blogu „mała i duży w podróży” byłam zdeterminowana, by oprócz pięknego krajobrazu zobaczyć wypoczywające na brzegu foki. Z domu naszych gospodarzy mieliśmy dotrzeć do plaży w jakieś 40 min. Dzień był na szczęście nieco cieplejszy niż poprzedni, więc szło nam się całkiem żwawo. Prawdziwy surowy klimat Danii poczuliśmy dopiero na samej plaży. Spodziewałam się najgorszego, ale i tak przygotowałam się za słabo — pod koniec spaceru miałam już tak zmarznięte kolana, że z trudem się poruszałam.
RADA: Jeśli wybieracie się do Danii w okresie jesienno-zimowym nie lekceważcie konieczności wyposażenia się w ciepłą odzież.
Nie wspominając już o tym, że zamiast fok nad Morzem Wattowym spotkaliśmy tylko hardcore’owych surferów—morsów. Mój podziw dla ich determinacji nie ma granic, temperatura wody oscylowała pewnie około zera. Mimo wszystko spacer wśród tych sielskich krajobrazów był w stanie wynagrodzić mi wszelkie niedogodności.
Nieco już zmęczeni postanowiliśmy pójść prosto na prom do Esbjerg, gdzie mieliśmy się udać na pociąg do Ribe. Po drodze mijaliśmy kolejne urocze domki, miałam ochotę obfotografować prawie każdy z nich i gdyby nie ograniczenia czasowe, pewnie bym tak zrobiła 😀
Lecz niemal przy samym porcie, na maleńkiej wysepce udało nam się zobaczyć foczą rodzinkę. Mój trud był skończony 🙂 Podobno latem można wybrać się na całkiem fajne przejazdy traktorowe brzegiem morza oraz rejsy łódkami w celu obserwacji fok. Teraz było już chyba na to za zimno.
Jesteśmy w Ribe!
W Esbjerg spędziliśmy jeszcze trochę czasu w centrum, a właściwie na świątecznym ryneczku i poszliśmy na wspomniany pociąg do Ribe. To również nieduże miasto uznawane jest za jedną z dwóch najstarszych duńskich osad. Żyli tam prawdziwi Wikingowie. Całe miasto można obejść piechotą w nieco ponad godzinę. Ma zdecydowanie bardziej średniowieczny klimat niż Esbjerg czy Nordby, a jego główną atrakcją jest rynek i imponująca katedra. Nasze zwiedzanie zamknęło się więc w mniej więcej godzinnym spacerze wokół centrum. W Ribe również spotkać można urokliwe skandynawskie budownictwo, zwłaszcza przy Rynku.
Mówiąc o duńskich miastach, że są „nieduże” mam na myśli odniesienie do polskich miast. Jednak biorąc pod uwagę, że sama Kopenhaga ma niewiele ponad 500 tysięcy mieszkańców, miasta w których byliśmy można by pewnie uznać za średnie.
Dzień trzeci. Powoli wracamy, ostatnia noc w Vejle
Ostatnim etapem naszej podróży był przystanek w Vejle. Dotarliśmy tam pociągiem z Ribe (przesiadaliśmy się w Bramming). Zastanawiając się nad tym, co można by tam zobaczyć skorzystałam po raz kolejny z pomocy zdjęć na Instagramie. Okazało się, że jedną z dwóch najbardziej widowiskowych rzeczy w tym mieście jest nowoczesny kompleks apartamentowców przy fiordzie, nazywany Falą. Rzeczywiście, wielbiciele nowoczesnej architektury powinni być ukontentowani, mimo że budynek nie jest jeszcze nawet skończony. Estetycznie robi naprawdę fajne wrażenie, na później zostawiłam sobie poszperanie w internecie o tym, jak rozwiązali kwestie związane z ogrzewaniem i ochroną przed ewentualną powodzią.
Innym ciekawym obiektem, który pewnie warto odwiedzić w Vejle jest zabytkowy młyn, którego nam niestety nie udało się zobaczyć, ze względu na ograniczenia czasowe. Do naszej gospodyni wynajmującej pokoje dotarliśmy już po zmroku i ostatnie kilka godzin dnia postanowiliśmy poświęcić na spacer po centrum i poszukiwanie miejsca na kolację.
Podsumowanie
Mimo cudownych wrażeń z całej wycieczki, Dania była chyba jedynym miejscem gdzie nie udało nam się spróbować żadnej lokalnej potrawy. Być może za słabo szukaliśmy, ale zwyczajnie przez te wszystkie dni nie rzuciła nam się w oczy żadna knajpka , czy restauracja z szyldem „tradycyjna kuchnia duńska”. Trochę tego żałuję, ale skoro obiecałam już sobie odwiedzenie Kopenhagi w krótkim czasie nastawiam się na zdobycie kulinarnych doświadczeń następnym razem.
Podsumowując, Dania Południowa jest zdecydowanie warta polecenia dla wielbicieli sielskich, skandynawskich klimatów. Małe, urocze domki zostawiają bardzo pozytywne wrażenie, a powrót do zabudowanej blokami Polski wydaje się przy tym lekko bolesny. Na szczęście przed nami zimowy wyjazd do Rzymu i Neapolu, będziemy więc mieć okazję zaszyć się w przytulnych włoskich uliczkach.
Bardzo ciekawe sprawozdanie z podróży:) Dania zdecydowanie ma swój urok, wiemy bo jeździmy tam regularnie. Nasza firma zajmuje się przewozami krajowymi i międzynarodowymi, w szczególności do Danii. Organizujemy wyjazdy i powroty dwa razy w tygodniu, bez problemu więc można wybrać się na kilkudniową wycieczkę i poczuć klimat hygge.