Tunezja. Starożytność i współczesność

Tunezja | Podróż 103, Wpis 119


Nigdy nie marzyłem jakoś szczególnie o wyjeździe do Tunezji. Miałem o tym kraju pozytywną opinię, ale kojarzył mi się z plażami, słońcem i wyjazdami na all inclusive. Utkwiły mi też w pamięci wydarzenia sprzed kilkunastu lat, gdy to w Tunezji rozpoczęła się arabska wiosna – rewolucja, która ogarnęła większość krajów arabskich, a niektóre z nich – jak Syria – borykają się z krwawą wojną po dziś.

Mimo wszystko, gdy nadarza się okazja to trzeba z niej skorzystać. Gdy pewnego kwietniowego dnia linie lotnicze Lufthansa zaoferowały całkiem tanie bilety na kilkudziesięciu kierunkach, to właśnie Tunezja wydała mi się ciekawsza niż kolejny wyjazd gdzieś do Europy. Pomysł spodobał się też mojej ekipie i zarezerwowaliśmy bilety na parę dni. Jedyne czego nie przewidzieliśmy to, że w tym czasie odbędą się wybory parlamentarne w Polsce. Ale i to można było jakoś ogarnąć.

Lot z przesiadką we Frankfurcie miał nam zająć jakieś pięć godzin i wszystko wyglądało dość prosto do momentu lekkiego opóźnienia lotu z Krakowa. Gdy tylko połączyłem się z siecią na lotnisku we Frankfurcie, dostałem powiadomienie z aplikacji Lufthansy. Komunikat brzmiał mniej więcej tak „Prawdopodobnie nie zdążysz na swój kolejny lot. Sprawdź alternatywne połączenia”. Sytuacja zrobiła się trochę nerwowa, bo chcieliśmy nocować w Tunezji, a nie Niemczech. Także nie odpuściliśmy i podbiegając dotarliśmy do bramki na kilkanaście minut przed jej zamknięciem. Rozumiem, że gdyby ten dystans miał pokonać ktoś w słabszej formie, czy z dzieckiem pewnie by nie zdążył.

Taksówkarz pozostanie taksówkarzem

Do Tunisu przylecieliśmy koło północy, ale mimo późnej pory powitał nas lekki upał. Czekała nas jeszcze przeprawa paszportowa, wymiana waluty i dojazd do hotelu. Z dwoma pierwszymi nie było problemu. Tunezyjską walutą jest dinar, którego nie można wywozić z kraju. Trzeba więc wymieniać walutę na lotnisku. Na szczęście do dyspozycji przyjezdnych ustawiono automaty do wymiany dolarów i euro na dinary, więc mogliśmy kupić walutę po korzystnym kursie nawet w nocy.

Gorzej było z dojazdem do hotelu. Lubię sprawdzać i zaplanować pewne rzeczy przed wyjazdem. Zdecydowanie nie jestem typem spontanicznego podróżnika. Tym razem też sprawdziłem parę rzeczy, w tym ceny taksówek z lotniska do centrum, bo żadne autobusy nie wchodziły już w grę o tej porze. I tak szykowaliśmy się na zapłatę około 20 dinarów za przejazd do miasta. Gdy weszliśmy do hali terminala od razu zaczepili nas taksówkarze. I tu niemiłe zaskoczenie, bo zaczęli oferować przejazd od 100 dinarów. Chwilę później panowie przy pięknych białych autach zeszli do 60. Było to i tak sporo więcej niż powinien ten przejazd kosztować. W pewnej odległości od terminala, spostrzegliśmy postój żółtych, odrapanych taksówek. Jak się okazało, to właśnie nimi trzeba było jechać do miasta. Te poprzednie służyły do dalszych tras. Z kierowcami z żółtych taksówek szybko zeszliśmy do 25 dinarów za kurs, a i tak na koniec taksówkarz zażądał 30. Taksówkarze na całym świecie są tacy sami.

Tunis, miasto takie jakiego się spodziewałem

W piątkowy poranek obudził nas dźwięk klaksonów i gwiżdżącego policjanta sterującego ruchem. Z hotelowego tarasu, na którym jedliśmy śniadania, zobaczyliśmy pierwszy raz miasto za dnia. Miasto dość zwykłe, raczej typowe dla krajów arabskich. Jednak cel na ten dzień nie był w samym Tunisie, ale tuż obok.

Ruszyliśmy w stronę dworca kolejowego, gdzie teoretycznie miał odjeżdżać pociąg do Kartaginy. Przeszliśmy szeroką aleję, pełną trąbiących aut, szalonych taksówkarzy i slalomujących skuterów. Podobnie jak w Jordanii i tutaj stałym elementem krajobrazu były wszechobecne śmieci. Brakuje segregacji, brakuje też koszy na śmieci i pewnie brakuje tez edukacji.

Wieża zegarowa w Tunisie

Po parunastu minutach dotarliśmy do dworca Tunis Marine, gdzie miał czekać na nas pociąg do Kartaginy. I czekał… tylko, że już do Kartaginy nie dojeżdżał. Przez jakieś prace remontowe, o których informowały plakaty tylko po arabsku, trasa została mocno skrócona. Na szczęście zostaliśmy skierowani do autobusu, który odjechał po chwili.

Kartaginę należy zniszczyć… i zniszczyli

Wysiedliśmy gdzieś w centrum Kartaginy. Od razu dało się odczuć, że jest to miasto różne od Tunisu, taka bardziej willowa dzielnica dla ważnych i bogatych. Wszędzie otaczały nas ogromne domy z wysokimi murami. Wśród nich znajdował się też ten największy i najważniejszy dom w kraju, czyli pałac prezydencki. Jego akurat nie wolno było fotografować, ani przejść nawet chodnikiem w pobliżu.

Kartagina

Termy Antoniusz w Kartaginie

Termy Antoniusza w Kartaginie

Jednak w Kartaginie nie to co współczesne jest ważne. Nie umniejszając oczywiście roli prezydenta Tunezji. Dosłownie po paru minutach spaceru trafiliśmy na pierwsze ruiny starożytnej Kartaginy. Była to część muzeum rozproszonego, do którego kupuje się jeden bilet i zwiedza stanowiska rozsiane po całym mieście. Akurat trafiliśmy chyba do najrzadziej uczęszczanego obiektu. Mogliśmy jedynie obejrzeć ślady po starożytnych domostwach, a właściwie to po ich piwnicach. Co ciekawe do opisu obiektów z języków obcych wybrano niemiecki zamiast angielskiego. Pewnie dlatego, że stanowisko Magon zostało odkopane przez niemieckich archeologów. Bez opisów nasza zdolność zrozumienia na co patrzymy była sporo utrudniona, ale po co ma się archeologów z towarzystwie.

Na biletach mieliśmy wskazane jeszcze kilka atrakcji, a najciekawszą wydawały się znajdujące się tuż obok Termy Antoniusza, obszar o wiele rozleglejszy, a i ruiny lepiej zachowane niż te oglądane przed chwilą. Mimo upałów poszliśmy więc na dalsze zwiedzanie.

W całym kompleksie Term zaskoczyło mnie, że mimo upływu dwóch mileniów, współczesne baseny wyglądają wcale nie inaczej. Takie baseny termalne w Budapeszcie mają bardzo podobny układ jak te starożytne termy w Kartaginie. Są małe baseny z gorącą wodą, są też strefy relaksu i chłodzenia. No cóż, pewnie Rzymianie wymyślili coś tak dobrego, że nie warto nic zmieniać.

Poza termami zostało nam jeszcze kilka obiektów, jednak nie byliśmy w stanie zobaczyć już wszystkich. Skupiliśmy się na ruinach rzymskich willi i amfiteatru. Musieliśmy jedynie przejść przez ruchliwą drogę, a chodniki w Tunezji czasem potrafią zaniknąć w niespodziewanym miejscu. Udało się jednak i znaleźliśmy się w ruinach rzymskich willi. Z ruin rozciągał się piękny widok na morze, a niektóre ślady dawały po sobie poznać jak duże domostwa stały tam kiedyś. Willa z widokiem na morze to też ciągle marzenie wielu, więc i ta koncepcja nie straciła na znaczeniu.

Widok z willi rzymskich na morze

Tuż obok willi znajdował się amfiteatr rzymski, który działa do dziś. Co prawda większość trybun jest oryginalna i kamienna, ale na miejscu ustawiono współczesną drewnianą scenę. Z pewnością odbywały się tam jakieś wydarzenia, ale nam teraz zamiast artystów towarzyszyły kotki. Mnóstwo małych i trochę większych kotów, które łakomo patrzyły na panów z obsługi. Ci co jakiś czas rzucali co nieco tym maluchom. My niestety nie mieliśmy niczego dla nich, za to mieliśmy już trochę dość słońca i kolejne ruiny sobie odpuściliśmy. Zwłaszcza, że niedaleko czekała na nas prawdziwa perełka.

Sidi Bou Said, miasto artystów

Do urokliwej miejscowości Sidi Bou Said prowadzi linia kolejowa z Tunisa. Ta sama, którą nie mogliśmy się dostać do Kartaginy. Jednak na końcowym odcinku pociągi już jeździły bez przeszkód. Trafiliśmy na stację Carthage Présidence, położoną w pobliżu wspomnianego pałacu prezydenckiego. Niestety o rozkładzie jazdy nikt tu nie słyszał, więc czekała nas chwila wyczekiwania w sporym upale i słońcu.

Po przejechaniu zaledwie dwóch stacji znaleźliśmy się w Sidi Bou Said, biało-niebieskim miasteczku z pięknymi widokami. Za czasów kolonialnych uwielbianego przez artystów. Wpierw musieliśmy jednak coś zjeść i tak trafiliśmy do podłej knajpy, gdzie serwowali dość niedobrą pizzę i przesuszoną do cna szoarmę. Za to na kawę zatrzymaliśmy zaledwie parę metrów dalej, w bardziej europejskim miejscu. Kawa była tam wyśmienita, a espresso strasznie mocne. Moja odmiana nazywała się ramadan, ale mam nadzieję, że nie piją tego na pusty żołądek.

Sidi Bou Said

Ruszyliśmy na zwiedzanie miasta, akurat gdy zbliżała się złota godzina. Niestety najsłynniejsza atrakcja – pałac Ennejma Ezzahra – była już  zamknięta. Mimo wszystko brukowane uliczki, pełne białych domów z niebieskimi akcentami robiły piękne wrażenie. W dodatku podczas spaceru towarzyszyły nam wszechobecne koteczki, które wystawały z każdego kąta. I nawet tych śmieci było tu jakoś mniej. Największe wrażenie zrobił na nas jednak widok na plażę tuż przed zachodem słońca. To miejsce, które pewnie pojawiło się na niejednym obrazie.

Tunis, taksówki i muzeum pełne mozaik

Wróciliśmy na noc do Tunisu. W mieście można znaleźć zachodnie supermarkety, jak francuski Carrefour. Jednak po alkoholu nie ma tam śladu. Za to w naszym hotelu, na tarasie na którym jadaliśmy śniadania, wieczorem funkcjonował bar serwujący tunezyjskie piwa i wina. Był piątek wieczór i oprócz nas było tam również wielu tunezyjskich gości. I tak taras z widokiem na Tunis otwierał i zamykał nam dzień.

Muzeum Bardo

Mozaiki w Muzeum Bardo

Drugiego dnia trafiliśmy do Muzeum Bardo. To największe muzeum archeologiczne w Tunezji pełne jest oryginalnych mozaik i artefaktów z czasów rzymskich i wcześniejszych. Ta wizyta uświadomiła mi jak wielkie znaczenie miały okolice Tunisu w czasach starożytnych. Od czasów Kartaginy po ważny ośrodek Imperium Rzymskiego. Zachwycający był też kunszt starożytnych artystów i rzemieślników. Liczna kolekcja dobrze zachowanych mozaik uzmysławia jak wiele pracy zostało włożone w tak dokładne odwzorowania ludzi, zwierząt i rzeczy za pomocą kwadratowych kamiennych płytek.

Z Muzeum wiąże się jeszcze pewna smutna historia. W marcu 2015 r. miał tu miejsce zamach terrorystyczny, w którym zginęły 24 osoby, w tym trzech Polaków. Dzisiaj wydarzenie to upamiętnia tablica i flagi krajów, z których pochodziły ofiary.

Tablica pamięci ofiar zamachu z 2015 r.

Samo muzeum zajęło nam jakieś dwie, trzy godziny zwiedzania, a resztę dnia chcieliśmy spędzić włócząc się po Tunisie. Po mieście najlepiej przemieszczać się taksówkami. Tylko znów trzeba uważać, bo taksówkarze wszędzie są tacy sami. O ile dojazd spod hotelu do muzeum odbył się w bardzo przyzwoitych warunkach i cenie. Za przejechane kilku kilometrów zapłaciliśmy jakieś pięć, sześć dinarów. To krótsza droga do tuniskiej medyny kosztowała nas już dziesięć dinarów, a taksówkarz okazał się zwykłym złodziejem. Najpierw naciągnął nas na trasę, jadąc z dodatkową pasażerką, a potem zażądał kwoty dwukrotnie wyższej niż zapłaciła druga część naszej ekipy. Drobna rada, by zażądać włączenia taksometru i nie zgadzać się na jazdę z innym pasażerem.

Medyna, ciasna, ale własna

W Medynie usiedliśmy na chwilę na kawie i lemoniadzie. W tle, z włączonego telewizora, leciała relacja na żywo ze Strefy Gazy. Pokręciliśmy się dość sporą chwilę mijając parę razy centralnie położony meczet Al-Zaytuna. Wąskie uliczki wypełniali sprzedawcy różnych towarów, gdzieniegdzie przesiadywały koty, a w każdym miejscu ciężko było się zorientować gdzie się dokładnie jest i którędy do wyjścia.

Medyna w Tunisie

W końcu z pomocą mapy zapisanej na telefonie udało nam się wyjść i znaleźliśmy się w innym świecie. Avenue de France przypominało małą kopię Pól Elizejskich. Trochę nam zajęło znalezienie restauracji, lepszej od tej z dnia poprzedniego, bo a to kelner nie miał karty dań, a to wewnątrz unosiła się tak gęsta zawiesina od dymu tytoniowego, że ciężko było oddychać. W końcu znaleźliśmy restaurację poleconą jako wolną od dymu. Okazało się to początkowo prawdą, bo po prostu nie było tam prawie żadnych gości. Jednak po chwili, na chyba jedynym zajętym stoliku, starszy pan wyjął oczywiście papierosa, a potem drugiego i chyba nawet trzeciego. Byleby tylko nie dać chwili oddechu bez dymu. Atmosfera była więc średnia, ale za to jedzenie w restauracji La Mamma było bardzo dobre i niekosztowne, a w dodatku spróbowałem lokalnej specjalności – dania z jajek, kiełbasek jagnięcych, papryki i pomidorów – czyli ojjy.

Tunezyjski ruch drogowy to coś zupełnie innego

Tego dnia mieliśmy jeszcze odebrać wynajęte Volkswageny Polo. Po obiedzie wzięliśmy więc taksówki i udaliśmy się na lotnisko. O jakże ciężka to była przeprawa by wynająć sensowne auta w Tunezji. Mimo, że na lotnisku biura mają wszystkie międzynarodowe sieci, to chyba internet nie jest dla nich pierwszym źródłem znajdowania klientów. Na stronach pośredników dostępne były tylko dwie, czy trzy wypożyczalnie, a nawet strony niektórych sieci nie informowały o tym, że mają oddział w Tunezji. Drugim problem był brak ubezpieczenia bez wkładu własnego. Widząc jak oni tam jeżdżą było to więc proszenie się o dodatkowe koszty. Ostatecznie wybraliśmy ofertę firmy Hertz. Jako jedyni oferowali akceptowalny depozyt, a ubezpieczenie można było wykupić u pośrednika. Wychodziło więc w miarę bezpiecznie.

Dotarliśmy na lotnisko płacąc znów jakieś sześć dinarów za przejazd, no może z napiwkiem dziesięć. Jednak co to była za podróż. Taksówkarz nie mówił po angielsku, my nie za bardzo po francusku, nie mówiąc już o arabskim. Udało nam się wywnioskować, że nasz kierowca jest po wypadku motocyklowym i chodzi o kuli. Jego auto wyglądało tak, że w Polsce nie przeszłoby żadnego przeglądu okresowego. No i w trakcie jazdy taksówkarz wspominał coś o Gazie pokazując gest strzelania z karabinu maszynowego. Nie wiedzieliśmy nawet co mu odpowiedzieć.

Na lotnisku szybko załatwiliśmy formalności. Auta okazały się świetne i w miarę niepoobijane. Jak na rok jazdy po Tunezji wyglądały wręcz na nowe. Teraz trzeba się było sprawdzić w tych drogowych warunkach, gdzie jazda pod prąd jest chyba w porządku, używanie kierunkowskazów raczej niewskazane, a znaki ustąp pierwszeństwa to najwyżej sugestia.

Udało się zagłosować!

Wspomniałem, że podczas naszego pobytu odbywały się wybory parlamentarne w Polsce. Nie mogliśmy ich odpuścić, bo były bardzo ważne dla Polski. Na kilka dni przed wyjazdem dopisaliśmy się więc do listy wyborców komisji w Tunisie, a w niedzielę rano udaliśmy się do ambasady RP. Nie czekaliśmy długo na wejście, a podobno w kraju kolejki były ogromne, tak jak ogromna była frekwencja. W ambasadzie głosowało raptem czterysta osób, a mój kandydat był nawet drugim najczęściej wybieranym.

Pierwszy raz miałem okazję zagłosować poza granicami Polski. Taka to mała przygoda i przypomnienie sobie o kraju. Spod ambasady ruszyliśmy w dalszą podróż po Tunezji, tym razem poza stolicę. O czym w następnym wpisie.

| W Tunisie byliśmy w dniach 12-15 października 2023 r.

| Więcej zdjęć z tej podróży na Google Zdjęcia

Może Ci się również spodoba