Tunezja poza stolicą, czyli ta ciekawsza część
Tunezja | Podróż 103, Wpis 120
Tunezja to nie tylko Tunis, a właściwie to dużo więcej jest poza stolicą niż w niej. Gdy planowaliśmy naszą podróż do Tunezji trafiliśmy na mnóstwo niesamowitych miejsc, zupełnie nam wcześniej nieznanych. Chcieliśmy zwiedzić jak najwięcej, ale problemem okazał się czas, którego mieliśmy niezbyt wiele i mogliśmy sobie pozwolić tylko na dwie noce poza Tunisem. I tak szybko odpuściliśmy wyjazd na głębokie południe, do słonego jeziora Wielki Szott i miejsc rozpromowanych jako plener filmów z sagi Gwiezdnych Wojen. Za to na pewno nie mogliśmy odpuścić jednej z najlepiej zachowanych aren z czasów rzymskich – znajdującego się w Al-Dżamm amfiteatru z III w n.e. I to już zdefiniowało nam miejsce na pierwszy nocleg, bo w miarę szybko mogliśmy dojechać do nadmorskich kurortów takich jak Monastyr. O ile w samym Al-Dżamm mielibyśmy problem z przyzwoitym noclegiem i spędzeniem wolnego czasu wieczorem, tak w Monastyrze mogliśmy dość tanio przenocować w marinie, w pokoju z widokiem na morze i w dodatku z restauracjami pod samym nosem.
Do rozplanowania została nam jeszcze jedna noc i tu mieliśmy do wyboru trzy opcje – zostać w Monastyrze lub okolicach, wrócić do Tunisu lub jechać na północ. Jako, że byliśmy bardzo mobilni, bo mieliśmy podróżować auta, stanęło na trzeciej opcji i zarezerwowaliśmy hotel w Bizercie, mieście które na zdjęciach wyglądało trochę jak tunezyjska Wenecja.
W stronę Al-Dżamm
Po oddaniu głosu w polskiej ambasadzie w Tunisie ruszyliśmy prosto w stronę Al-Dżamm. Jechaliśmy na dwa auta, więc próbowaliśmy się nie zgubić i trzymać w miarę blisko, chociaż czasem gubiliśmy się trochę dla żartu. Tunezyjskie autostrady są płatne, ale ceny nie są wygórowane. Już zaraz za stolicą spotkaliśmy pierwsze bramki do poboru opłat. W sumie nigdy nie wiedzieliśmy ile mamy zapłacić, więc zawsze dawaliśmy równowartość kilku złotych, a pan czy pani w okienku wydawali resztę. I tak jadąc przez kilka godzin dotarliśmy do małego miasta Al-Dżamm.
Realia życia tam nijak nie miały się do tego co widzieliśmy w stolicy. W Al-Dżamm oczekiwaliśmy jakiegoś parkingu dla turystów, dziesiątek restauracji, hoteli. Tego co przy każdej atrakcji tej klasy można by się spodziewać w Europie. Zaparkowaliśmy na klepisku obok sterty śmieci, tuż przy amfiteatrze. Po drodze minęliśmy kilka stoisk z pamiątkami, jakieś bary i tyle. Nie czekaliśmy w żadnej kolejce, weszliśmy od tak płacąc jakieś kilkanaście dinarów. Nie do pomyślenia w Rzymie. Nie ma co jednak przekonywać, że warto wydać dodatkowe kilkaset złotych i polecieć do Tunezji zamiast do Włoch, bo oba zabytki są warte zobaczenia.
Arena w Al-Dżamm powstała kilka wieków po rzymskim Koloseum, jednak architekturą przypomina bardzo swój rzymski odpowiednik. Najwyraźniej tyle wieków potrzebowała moda na budowę aren by dotrzeć ze stolicy na prowincję. W ruince zachowało się kilka poziomów trybun i podziemne tunele, które można swobodnie zwiedzać. Dosłownie wejść można praktycznie wszędzie i takie samo łażenie zajęło nam około godziny. Jako grupa co chwilę rozdzielaliśmy się i spotykaliśmy w innym zakamarku, jak w dobrym kryminale Agathy Christie.
Na murach przykuły moją uwagę ślady działalności wandali sprzed wieków, chociaż pewnie byli i ci współcześni. Co chwilę można natykałem się na wyryte w kamieniu napisy tupu Pierre 1892. Widać, że amfiteatr stanowił atrakcję już wieki temu i to mimo swojego nieciekawego położenia w oddali od wielkich miast. Mimo to w Al-Dżamm nie do końca potrafią wykorzystać ten potencjał i po zwiedzaniu amfiteatru zostaje jeszcze odwiedzenie muzeum, zakup magnesu i szybka ucieczka przed nudą. Chociaż mieszka tu ok. 50 tys. ludzi, to nie widać by cokolwiek się tam działo. Trochę, choć w innej skali, nasuwa mi się skojarzenie z Malborkiem, gdzie zamek otaczają blokowiska i parkingi.
Kolejne muzeum z mozaikami
Jak wspomniałem w mieście do zobaczenia jest jeszcze muzeum i w dodatku można je zwiedzić na jednym bilecie wraz z amfiteatrem. Do muzeum szliśmy jakieś kilkanaście minut spacerem, ale okolica którą mijaliśmy czasem przyprawiała o osłupienie, czasem o przerażenie. Gdzieniegdzie zapach zachęcał do odwrotu, po to żeby po chwili znaleźć się pod pięknym meczetem. Lokalizacja muzeum nie jest jednak przypadkowa. Znajduje się na terenie wykopalisk po czymś, co w starożytności było osiedlem willi. W samym muzeum wystawiona jest też kolekcja mozaik. Oczywiście dużo mniejsza niż ta z Muzeum Bardo w Tunisie, ale dla miłośników mozaik i tak cel obowiązkowy.
Muzeum może nie jest duże, ani wybitne, jednak dopełnia zwiedzanie amfiteatru ukazując, że okolice dzisiejszego Al-Dżamm w starożytności nie było taką prowincją jak by się dzisiaj wydawało. Skoro miasto stać było na budowę tak wielkiego amfiteatru z pewności żyło tam sporo ludzi i to całkiem zamożnych, wszak sport potrzebuje nie tylko widzów, ale i sponsorów. Chociaż nie wiem czy zawody, które odbywały się na arenie w Al-Dżamm można nazwać sportem.
Nadmorskie miasto Monastyr
Z muzeum wróciliśmy na parking i pojechaliśmy prosto do Monastyru. Miasta, w którym mieliśmy zarezerwowany nocleg i to w hotelu nad samym morzem. Do dyspozycji mieliśmy cały apartament z sypialnią, kuchnią i tarasem. I to po jednym apartamencie na parę, nie na całą grupę, a cena nie była wygórowana. Szalone 37€ za pokój. Cena pewnie jest dużo wyższa w sezonie, niż w połowie października.
Tego wieczoru oczekiwaliśmy wyników wyborów, w końcu po coś załatwialiśmy te wszystkie formalności i oddawaliśmy głos w ambasadzie, żeby oczekiwać dobrych wieści z Polski. Usiedliśmy w restauracji praktycznie tuż pod naszymi pokojami i delektując się rybami i lokalnym alkoholem dowiedzieliśmy się przede wszystkim jak ogromną frekwencją zakończyło się to głosowanie. A kto wygrał pozostało jednoznacznie nierozstrzygnięte, ale wydawało się, że Polska PiSu właśnie się kończy.
Następnego dnie nie mieliśmy czasu na zwiedzanie medyny, ani na kąpiel w morzu. Chociaż mieliśmy pierwotnie taki plan. Udało się jedynie zjeść spokojne śniadanie i odwiedzić pobliski cmentarz z mauzoleum pierwszego prezydenta Tunezji – Habiba Burgibę. Wnętrze grobowca można zwiedzać i warto tam zajrzeć, bo w środku obok grobu samego prezydenta znajduje się też mała wystawa pamiątek po nim. W tym dokumenty czy zdjęcia z wizyt. Warto wspomnieć, że Burgiba rządził przez trzydzieści lat i to w dość burzliwym okresie dla tego regionu.
W kolejnym hotelu mieliśmy mieć basen, a że woleliśmy pobyczyć się na leżaczkach niż łazić po cmentarzu to szybko wsiedliśmy w auta i ruszyliśmy na północ.
Bizerta
Dojazd do Bizerty zajął nam kilka godzin, na szczęście trasa prowadziła autostradą. Dopiero w samym mieście spotkaliśmy niemiłosierny korek, w którym znane nam zasady ruchu drogowego nie miały zastosowania. Z dwóch pasów zrobiły się nagle trzy, po chwili dołączyły jeszcze dwa pasy z drogi – teoretycznie – podporządkowanej. To wszystko trochę płynnie, trochę chaotycznie, ale jakoś szło do przodu, aż do momentu gdy ten potok aut zawęził się do jednego pasa na moście łączącym dwie części Bizerty. Jakże byliśmy szczęśliwi, że udało się to miejsce pokonać bez choćby ryski.
Hotel oczywiście miał basen, ale o dziwo nie miał działających zamków. Przez awarię, aby otworzyć drzwi potrzebowaliśmy pomocy kogoś z obsługi. I to za każdym razem, gdy chcieliśmy wejść do pokoju. Na szczęście pogoda nie zawiodła i okazała się idealna na basen i tak często nie musieliśmy chodzić do pokoju. To świetny pomysł, by ostatnią noc spędzać w takim hotelu. Mamy wtedy czas na odpoczynek po intensywnym zwiedzaniu i pogodzić się z myślą o powrocie.
W Bizercie spędziliśmy jeden wieczór i było to wystarczające. Co prawda tylko liznęliśmy to miasto, ale poznaliśmy okolice kanału, który miał przypominać Wenecję. I tak właściwie niewiele więcej atrakcji w Bizercie byśmy znaleźli, poza oczywiście pięknymi plażami. Okolice kanału to główne centrum życia nocnego, pełne restauracji znajdujących się w kolorowych kamieniczkach. W pobliżu znajduje się też medyna, w której pobłądziliśmy następnego dnia rano oraz twierdza przy wejściu do kanału.
Za to nocne spacery po mieście potrafią dostarczyć innych atrakcji, takich jak spotkania z końmi biegającymi po ulicy. Pewnie komuś się zerwały, ale widok koni „pasących się” na chodniku z początku wydawał się taki normalny, pasujący do miejsca. Dopiero po chwili zaczęło dochodzić do mnie, że coś tu jest nie tak. Mam tylko nadzieję, że koniom nic nie jest i spokojnie wróciły na pastwisko.
Znów przez Frankfurt
Wróciliśmy na lotnisko w Tunisie i z lekką obawą zdaliśmy auta. Okazało się, że jednak dobrzy z nas kierowcy bo pan z wypożyczalni żadnej nowej rysy nie zanotował i od razu zwrócono nam depozyt. Zapomnieliśmy jednak kupić magnesy na lodówkę, chociaż okazji było sporo. Naprawdę sporo. Ale od czego są sklepiki na lotnisku i tu czekało na nas niemałe zaskoczenie. Za byle jaki magnes chcieli od nas równowartość ok. 25 zł. No nie, tyle to nie. W dodatku zostało mi trochę dinarów, które zamierzałem wydać na jakąś kawę czy kanapkę przed odlotem. I tutaj kolejne zaskoczenie, po kontroli paszportowej nie można już zapłacić w dinarach, a jedynie w euro. Ceny są za to astronomiczne, wyższe niż w Polsce, czy nawet w samolocie. Ostatecznie wsiadłem do samolotu z dinarami w kieszeni, bo nie było już ich gdzie wymienić. W Lufthansie skusiliśmy się na małe piwko, a potem na lotnisku korzystając z późnej pory kupiłem sushi za pół ceny. Tym razem nie musieliśmy biegać po lotnisku by zdążyć na samolot. Co więcej do Krakowa wybierała się część naszej załogi z lotu z Tunisu.
I tak zakończyła się krótka tunezyjska wycieczka. Czy tam wrócę? Być może. Może kiedyś na takie all inclusive, żeby dłużej odpocząć i zwiedzić to czego tym razem nie mogliśmy zobaczyć. Chciałbym jeszcze pojechać na Wielki Szot i zobaczyć trochę Sahary.
| W Tunezji poza stolicą byliśmy w dniach 15-17 października 2023 r.
| Więcej zdjęć z tej podróży na Google Zdjęcia
Najnowsze komentarze