Piwo, wódka i olimpiady
Monachium, Niemcy; Helsinki i Kuopio, Finlandia oraz Tallinn, Estonia | Podróż 40 Wpis 24
W Monachium lotnisko jest wielkie, niestety dojazd do miasta to 40 minut, a mamy tylko parę godzin w Niemczech. Zwiedzamy głównie centrum od dworca po ratusz, trochę parku Englischer Garten i dzielnicę olimpijską. Monachium jest dość typowe jak na Niemcy, chociaż przyznam, że porównanie mam skromne. Jednak porządek jest. Nie napiliśmy się piwa w centrum z powodu braku czasu. Wolimy pojechać do dzielnicy olimpijskiej. Po wyjściu z metra miejsce wydaje się mocno znajome, wokół wszystkie budynki przypominają ten w którym przetrzymywano izraelskich sportowców w 1972 r. Cały teren jest dziś wykorzystywany w miarę sensowny sposób. Wioska olimpijska to akademiki, stadion służy do zwiedzania, wspinania się po dachu i okazjonalnych meczy, hale goszczą wydarzenia sportowe i koncerty, a całość dookoła jest po prostu parkiem rozrywki. Niestety cały czas towarzyszy nam deszcz i lekko zmoczeni wracamy na lotnisko. Dojazd z przesiadkami daje nam sposobność do kupna piwa w sklepie na stacji kolejki. Nie dość, że za picie alkoholu na ulicy nikt nie goni, to przy samej lodówce znajduje się otwieracz do butelek. Monachium mogę więc uznać, za w pełni zaliczone. w końcu pociąg przyjeżdża i trafiamy na najlepszy terminal jaki do tej pory widziałem. Co parędziesiąt metrów są ekspresy do kawy i darmowe gazety. Czyli coś co na pokładzie LOTu można kupić za 8 zł, na terminalu Lufthansy w Monachium można dostać za darmo. Na pokładzie samolotu do Helsinek też nie ma solidnego obiadu, a jedynie kanapka. Za to napoje są bez limitu, więc dałem radę wchłonąć trzy kieliszki wina oraz kawę. Ciekawostka: na kubkach kawy w Lufthansie reklamuje się krakowski Comarch.
W Kuopio byliśmy koło 4:45. Dworzec kolejowy był jeszcze zamknięty. w tym kraju jest dużo pijanych ludzi, więc zamykane są wszelkie dworce, publiczne toalety i inne miejsce do których człowieka ciągnie po pijaku. Po chwili otworzyli dworzec więc na ławce dospaliśmy do normalnej pory, jak ósma, czy dziewiąta. Rano poszliśmy zobaczyć miasto. Jest drogo, więc zostaje tyko McD na śniadanie. Do południa mamy czas na kąpiele i zwiedzanie, a potem czeka nas konkurs skoków narciarskich do obejrzenia. Oprócz dużego otaczającego miasto jeziora Kallavesi mała plaża znajduje się też nad jeziorkiem Valkeinen. Trafiamy tam tuż po zobaczeniu rynku i pięknej katedry z czytnikiem kart „na odnowę kościoła”. w takich miejscach chciałbym być Makłowiczem, żeby zarabiać na próbowaniu jedzenia i opowiadaniu ciekawostek. Pogoda nie rozpieszcza, ale to wciąż lato. Niestety na plaży nie było nikogo. Parę osób wyprowadzało psy albo biega. Postanowiłem się wykąpać skoro już jestem. Popływałem parę minut, chociaż zawsze mam spore opory przed wchodzeniem do zimnej wody. w międzyczasie pojawiła się para Finów, która weszła na jakieś pół minuty do wody. Zapytani o taki stan rzeczy powiedzieli, że w Finlandii wakacje się właśnie skończyły. Połowa sierpnia to koniec lata i dla większości mieszkańców jest już typowa jesień podczas której po prostu się nie korzysta z plaży. Poszliśmy jeszcze na wysepkę Varvisaari, na którą nie prowadzi żadna droga, a jedynie kładka dla pieszych. Jest tam parę domków letniskowych i nic więcej poza pięknym widokiem. Przyroda w Finlandii to największe bogactwo i następnym razem bardziej skorzystam z jej uroków. Może jakiś namiot w lesie nad jeziorem byłby kwintesencją Finlandii. Wracając z wyspy trafiamy na drugą plażę, nad brunatną wodą jeziora Kallavesi. Była tam skocznia do wody i bar plażowy (konkretnie był to ostatni dzień jego działalności w tym roku), ale kąpiących się tez brakowało. Pływa się tu dość dziwnie, bo kaczki nie boją się ludzi i podpływają bardzo blisko. Czasem jest się wręcz na kursie kolizyjnym i nie wiadomo czy ktoś z nas zrobi unik. Woda w jeziorze robi się bardzo głęboka już parę metrów od brzegu, stąd pewnie obecność skoczni. Leżymy tu parę chwil i niechętnie zaczynamy iść na konkurs naszych skocznych Orłów. Po drodze Sławek je w McD, a ja postanawiam pójść do lokalnej knajpy. Pizza za jakieś 6€ porównam do bogatego przyjęcia w moim żołądku. w tym kraju to pół darmo, a ciepły posiłek niebędący hamburgerem to dla mnie rarytas. Pizzeria Atlantis w Internecie ma słabą ocenę, ale gdy porównam ją z pizzą za 100 zł w Zurychu w lokalu z papierowymi talerzami i piwem w puszkach to nie śmiem pomyśleć o niej pół złego słowa.
Po drzemce wychodzimy na miasto. Główny cel to Skalny Kościół, Stadion Olimpijski i miejska plaża. Zwiedzamy też okolice katedry za dnia. Wiele opisanych w przewodniku dzielnic niczym nie różni się od obrzeży centrum Krakowa. Zwykłe XIX wieczne kamienice. Co chwilę mijamy stoły z jedzeniem, gdzie starsi i młodsi sprzedają swoje specjały. Czasem w dużym skupieniu, a czasem pojedynczo. Wystawiają się albo restauracje, albo dzieciaki oferujący babeczki. To święto zwane Dniem Restauracji, organizowane cztery razy w roku. Poszliśmy zobaczyć Stadion Olimpijski, na którym Igrzyska rozgrywano 20 lat przed Monachium, czyli w 1952 r. Obiekt prosty, w stylu fińskiego minimalizmu. Niestety dało się wejść tylko na parę metrów wgłąb trybun,, jednak plusem była darmowa toaleta. Co w tym kraju nie zdarza się często. Wyjście na wieżę już niestety nie było darmowe. Idąc ze Stadionu w stronę Skalnego Kościoła minęliśmy gmach Finlandia Talo projektu Alvara Aalto i przedarliśmy się przez skupienie stoisk z jedzeniem. Kościół otoczony jest przez setki tysięcy Azjatów. Są przed nim, w nim i na nim. Wnętrze jest częściowo wykute w skale, a częściowo zbudowane z głazów. Na górę można wejść, bowiem jest to ryta skała większa kilkukrotnie od powierzchni świątyni. Bardzo piękne i wyjątkowe miejsce. Wnętrze jest ascetyczne, poza prostym ołtarzem i ławami jest tu tylko skała. Następny punkt dnia to plaża. Wystarczyło minąć ogromny cmentarz i znaleźliśmy się na piasku. Ratowników już nie było, podobnie jak wielu plażowiczów. Woda była chłodna, ale udało mi się dopłynąć do granic obszaru strzeżonego… chociaż tylko teoretycznie ktoś go strzegł. Zeszliśmy gdy zrobiło się pochmurno i chłodno. Reszta helsińskiego dnia upłynęła nam na powolnym spacerze w stronę promu. Wróciliśmy do okolic dworca. Na Esplanadi liczba stoisk z jedzeniem wynosi mniej więcej jedno na jeden metr kwadratowy, a przecisnąć się przez otaczający je tłum to nie lada wyzwanie. Weszliśmy jeszcze na skałę wokół Soboru Uspieńskiego, największe prawosławnej cerkwi na tzw. Zachodzie Europy. w wielu miejscach Helsinek widać wpływy rosyjskie. Nie tylko przyjeżdża tam dużo Rosjan, architektura jest podoba do tej z Petersburga, ale i kultura ludzi trochę zmierza ku Wschodowi. Upijanie się na umów i śmiecenie dookoła według mnie zbliża Finów do ubogiej Rosji, niż majętnej Szwajcarii. w oczekiwaniu na prom nie można mieć wątpliwości jaki jest główny cel funkcjonowania trasy Helsinki-Tallinn. Alkohol reklamuje się tu na każdym kroku. Nasz bilet to de facto podróż objazdowa Helsinki-Tallinn-Helsinki, która nie kosztuje zbyt wiele bo oferując ją Finom armator więcej może zarobić na sprzedaży alkoholu niż cenie biletu. Kajuta jest bardzo wygodna. Łazienka, telewizor i dwie koje. Można ją porónwać do trochę mniejszego pokoju w hotelu dwugwiazdkowym. Na promie jest kilka sal balowych, sklepy, restauracje i automaty do gry. Można się wyspać i zabawić, ale my wymykamy się z promu tuż o poranku, zanim wyruszy on w podróż powrotną.
Następnego dnia nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Lekkie zakupy, zwiedzanie, jedzenie i powoli szliśmy się na autobus na lotnisko. Na którymś z kolejnych przystanków do autobusu wsiadł… Polak w stylu warszawskim. Spotkany już w Finlandii objawił się na nowo, oczywiście jechał na lot do Warszawy. Na lotnisku w Tallinnie bardzo sympatyczna rzecz to gablota z pocztówkami wysłanymi z całego świata. Zamierzam też wysłać jedną i zobaczyć ją następnym razem. Lot do Warszawy nie trwa długo. Na lotnisku rozstaję się ze Sławkiem, który ma bilet na lot do Krakowa, a ja zamiast kupić autobus za 1 zł, albo za 9 zł na InterRegio (miałem już nawet taki bilet w koszyku) postanowiłem sprawdzić alternatywne rozwiązanie. Ryanair sprzedawał wówczas bilety krajowe z Modlina po 39 zł, czemu by więc nie skorzystać po raz pierwszy z nieszczęsnego lotniska WMI (planowałem lecieć w styczniu 2013 r. do Londynu, ale lot przeniesiono na Okęcie), przy okazji skorzystać z lotu krajowego Ryanaira i szybkiej wizyty we Wrocławiu. Za 5 zł kupiłem jeszcze bilet na nocny autobus z Wrocławia do Krakowa. Pożegnałem się więc ze Sławkiem (który najbliższym lotem i tak nie poleciał), pojechałem do centrum zjeść coś w Burger Kingu (taki rytuał) i Transludem za parę złotych dostać się do WMI. Najtańsze busy do Modlina to typowy złom tanich prywatnych busiarzy. w dodatku trudno znaleźć kogoś miłego w tym autobusie, jak i w ogóle w tym mieście. Kierowca wkurza się na pasażerów, ci odwzajemniają się niezbyt piękną polszczyzną. i tak wygląda sytuacja na większości przystanków. w pewnym momencie autobus zatrzymał się i dostaję pół minuty na przesiadkę do jeszcze bardziej zdezelowanego busa, który jedzie… no właśnie, jak się okazało w pobliże lotniska, a nie na lotnisko. z tak zwanego przystanku trzeba jeszcze z pół kilometra maszerować. Dobrze, że nie padało. WMI zapamiętam jeszcze z wiejskiej ochrony przy kontroli bezpieczeństwa, za małej liczby ławek i praktycznie nie istniejącej oferty gastronomicznej. We Wrocławiu miałem parę godzin na zwiedzanie miasta (taki spacer) oraz zjedzenie kurczaka w KFC. Super nowoczesny dworzec kolejowy jest w nocy zamknięty, a nocna poczekalnia mieści może dziesięć osób w pozycji siedzącej. Nie można siadać na schodach, na podłodze itd. bo nie… w porównaniu do helsińskiego dworca u nas udajemy, że wszystko jest piękne i eleganckie. Wróciłem rano zmęczony, a następnego dnia miałem rozmowę o pracę, która całkiem dobrze wyszła.
Przyjemna relacja, dzięki 🙂