Wiedeń przed Bożym Narodzeniem. Czy znaleźliśmy świąteczną atmosferę?

Wiedeń, Austria | Podróż 69, Wpis 83


Grudzień to świetny miesiąc by wyrwać się z krakowskiego smogu. Można wyjechać w ciepłe kraje, albo szukać świątecznego klimatu tak jak my. Rok temu odwiedziliśmy środkową Danię, gdzie na wyspie Fanø natrafiliśmy na niewyobrażalnie uroczą atmosferę Bożego Narodzenia jak z filmu. W tym roku postanowiliśmy poszukać świątecznego klimatu w stolicy Austrii. Okazją było nowe połączenie linii Laudamotion, ale tez po prostu Martyna nigdy nie była w Wiedniu, a jest to jedno z najpiękniejszych miast naszej części Europy, stolica dawnej monarchii, miasto muzyki i przede wszystkim kulinariów.

Nie będę się zbytnio rozpisywał o perypetiach związanych z lotem. Wspomnę tylko, ze gdy kupowaliśmy bilety, godziny lotów miały być prawie idealne — przylot w piątkowy wieczór po pracy i spokojne zwiedzanie od soboty rana aż do wieczora w niedzielę. Mieliśmy mieć dwa dni na zwiedzanie. Ostatecznie godziny lotów zmieniono na piątkowe popołudnie i niedzielne południe, a lot do Wiednia jeszcze się opóźnił o godzinę. Został nam więc tylko późny piątkowy wieczór i cała sobotę, w niedzielę zdążyliśmy tylko zjeść śniadanie. Nie fajnie, ale co poradzić. Całe szczęście, że udało nam się zarezerwować czterogwiazdkowy hotel ze śniadaniami za jakieś 190 zł za dwie doby. To w tym mieście prawie za darmo.

Śnieg w grudniu? Nie tym razem

Na lotnisku wsiedliśmy w pociąg dojeżdżający na nowy dworzec główny. Pamiętam, że gdy byliśmy tu z Adamem pięć lat temu dworzec był już na ukończeniu, a gdy piętnaście lat temu byłem z moim bratem Michałem, to w tym miejscu zamiast Haupthbahnof był obskurny Südbahnhof. Na pobliskim parkingu zatrzymywały się busy i autokary z Polski. Cóż to był za szok, gdy zobaczyliśmy, że ten piękny Zachód wcale nie jest taki piękny. Ale pewnie nie opłacało się już Austriakom dbać o ten teren, bo za chwilę miał się zamienić w wielki plac budowy. Teraz wygodnie, bez wychodzenia na pole, wsiedliśmy w tramwaj i ruszyliśmy do hotelu Novum Kavalier, położonego jakieś półtora kilometra od Schönbrunnu. Czego nam od początku brakowało? Śniegu i mrozu.

wieden

Ruszyliśmy na Stephanplatz. Po szybkim zwiedzeniu katedry św. Szczepana, trafiliśmy na pierwszy jarmark bożonarodzeniowy. Taki zwykły, bez atmosfery, ale za to ze stoiskiem porcelany z Bolesławca. Widać cenią ją na świecie, a ja nie mam od nich nawet kubeczka. O świętach przypominała tutaj wielka choinka, poza tym było dość jesiennie. Pewną egzotyką był tu wysyp elektrycznych hulajnóg. Pojazdy trzech wypożyczalni zalegały na chodnikach w całym mieście i nie trudno było potknąć się o jakąś przewróconą hulajnogę. Oczywiście nie mam nic do tego typu transportu. Widząc ludzi mknących po mieście, mam ochotę robić to samo, ale sposób pozostawiania hulajnóg jest jeszcze do dopracowania.

Postanowiliśmy poszukać czegoś do jedzenia. Trafiło na restaurację Chattanooga przy Graben, jednym z głównych placów Wiednia. W samym centrum stolicy Austrii zjedliśmy obiad w restauracji z tradycją od 1960 r., a ceny nie przyprawiły nas o zawał. W dodatku dobrym omenem byli austriaccy klienci w środku. Jedynie oferta wegetariańska praktycznie tam nie istniała, co dla Martyny było dużym problemem. Mnie udało się zaliczyć tutejszą potrawę numer, czyli wiener schnitzel z sałatką ziemniaczaną. Taka przyjemność z wieprzowiny to koszt 13€.

Schönbrun, mieli rozmach!

Chociaż byłem już trzy razy w Wiedniu, w tym raz nawet w ramach zajęć z pilotażu turystycznego, to nigdy nie odwiedziłem Schönbrunnu. Ogromnego założenia pałacowo-parkowego będącego podmiejską rezydencją Habsburgów. Teraz nie mogliśmy ominąć tego miejsca, bo w końcu nocowaliśmy tuż obok. Mimo deszczu ruszyliśmy na zwiedzanie części parkowej, która zajmuje ogromny kwadrat o boku ok. 1,25 km. Będąc przy pałacu odwiedziliśmy też jedną z lokalizacji filmu z Jamesem Bondem, którego jestem fanem. W parku kręcono jedną ze scen filmu „W obliczu śmierci”, a jako ciekawostkę dodam, że w Wiedniu kręcono też sceny, które działy się w… Bratysławie.

Jeden z lepszych widoków na miasto rozciąga się spod gloriety zlokalizowanej na małym wzgórzu jakieś siedemset metrów od pałacu. Warto pokonać ten dystans. Była zima, w Krakowie widać było głównie smog, a w Wiedniu widoczność była doskonała nawet na odległość kilkunastu kilometrów. Spod gloriety można zobaczyć m.in. Kahlenberg, wzgórze z którego Jan III Sobieski dowodził wojskami w bitwie przeciwko Turkom. Powoli przestawało padać i panoramę Wiednia dodatkowo ozdobiła nam tęcza.

Schönbrunn

Schönbrunn

Schönbrunn

Tęcza nad Schönbrunnem

Sama część parkowa Schönbrunnu dzieli się na ogród typu francuskiego, uporządkowany z alejkami i żywopłotami oraz zwykły. mniej uporządkowany las. Jest też ogród zoologiczny. Spod glorietty można pójść właśnie w stronę lasu i ochłonąć trochę od natłoku turystów. Doszliśmy do granic parku trafiając na obelisk fontannę (to naprawdę tak się nazywa), którego forma nawiązywała do kultów różnych egipskich bóstw. Czyżby Habsburgowie widzieli się w roli nowych faraonów? Na szczęście nie zbudowali piramid, a teraz park służy zwykłym ludziom i gdybym mieszkał w Wiedniu, z pewnością byłoby to jedno z moich ulubionych miejsc do biegania.

Hundertwasser

Z Schönbrunnu wyszliśmy pośpiesznie na metro, gdyż za dnia chcieliśmy jeszcze zobaczyć przynajmniej jedno bardzo ciekawe miejsce. Budynek mieszkalny Hundertwasserhaus, który jest ma tyle lat co ja. Dorobił się jednak o wiele większej sławy i renomy. Jest to chyba najpopularniejsza współczesna budowla w Wiedniu. Byliśmy to z bratem 15 lat temu, ale nie mam nigdzie zapisanych zdjęć z tego okresu. Teraz spotkał nas niemały pech, bo gdy trafiliśmy na ulewę i ciężko było zrobić jakiekolwiek dobre zdjęcie.

Hundertwasserhaus

Hundertwasserhaus

Czemu Hundertwasserhaus jest taki wyjątkowy? Jest to chyba najznakomitsze dzieło Friedensreicha Hundertwassera, architekta który nie stosował linii prostych i symetrii. Budynek wygląda trochę jak twór natury, gdyż każda część jest nieco inna. Zresztą samych drzew i pnączy jest na budynek bez liku. Budowli nie można zwiedzać w środku, bo zajmują go zwykłe mieszkania, a nikt przecież nie chce mieć turystów na klatce.

Niewypowiedzianie dobre… czyli polski wkład w gastronomię

Trochę zgłodnieliśmy przez to cale zwiedzanie, więc przyszła pora na kolejny z obowiązkowych punktów kulinarnych Wiednia. Mianowicie bufet kanapkowy Trześniewskiego. Jego historia sięga roku 1902 r, gdy krakowianin Franciszek Trześniewski otworzył swój lokal w sercu stolicy austro-węgierskiej monarchii. Przepis na sukces? Małe kromki specjalnie wypiekanego pieczywa, pasta jajeczna i mnóstwo różnych dodatków. Nawet na mały głów można więc spróbować nawet kilku smaków, a konsumpcja może odbywać się na stojąco. Do tego piwo w małej szklance tzw. pfiff i mamy idealny street food, jakbyśmy to dzisiaj nazwali. W Trześniewskim, mimo upływu ponad wieku od otwarcia, ludzi nie ubywa, a wręcz przeciwnie. W całym Wiedniu jest już kilka bufetów pod tą marką, ale oczywiście warto odwiedzić tę pierwotną lokalizację w pobliżu Graben. Szyld można dostrzec spod samej katedry św. Szczepana. Dobra informacja dla wegetarian jest taka, że można znaleźć kilka smaków bez mięsa. Niestety dla wegan pozostaje chyba skosztować samego pieczywa, a i tego nie jestem pewien.

Jeszcze drobne wyjaśnienie, dlaczego te kanapki są „niewypowiedzianie” (niem. unaussprechlich) dobre? Takie bowiem jest hasło reklamowe bufetów. Chodzi oczywiście o nazwę, której Austriacy nie potrafią wymówić. Chociaż w logo firmy ciągle jest polskie ś, w tekstach używana jest już nazwa Trzesniewski.

Trześniewski

Trześniewski Wiedeń

Najedzeni i napici, ruszyliśmy w stronę opery. W ciągu jednego dnia ciężko spróbować wszystkich kulinarnych rarytasów Wiednia, więc tylko informacyjnie dodam, że w okolicy są dwa ważne punkty. Pierwszy to budka z kiełbaskami pod Albertiną, jedna z najlepszych w mieście, a konkurencja jest całkiem spora. Drugi to Hotel Sachera. Tak, ten od torciku. Tutaj nawet chcieliśmy się skusić na kawałeczek słodkiego, ale kolejka do hotelowej restauracji ciągnęła się na kilkanaście metrów.

Cesarz, demokracja i łyżwy

Byliśmy już w pięknym Schönbrunnie, czyli podmiejskiej siedzibie cesarza, więc nadszedł czas zajrzeć do miejskiej siedziby, czyli Hofburga. Szczerze mówiąc, to zamek nie zrobił na nas jakieś oszałamiającego wrażenia, chociaż i tu nie wchodziliśmy do środka. Z zewnątrz architektura jest raczej typowa dla naszej części Europy, różnicę robi tylko wielkość. Konkretnie ogrom budowli. Uroku całości nie dodaje też droga biegnąca przez środek zamku.

Hofburg

Hofburg

Zostawiliśmy symbol monarchii za sobą i poszliśmy w stronę parlamentu, który niestety był właśnie w remoncie, więc podziwiać nie było czego. Za to bardziej okazale od siedziby władzy państwowej prezentuje się siedziba władzy samorządowej. Neogotycki ratusz z prawie stu metrową wieżą to jeden z symboli miasta i moim zdaniem, jeden z najładniejszych ratuszy w Europie. W zimie plac i park przed ratuszem, oprócz targów bożonarodzeniowych, gości też ogromne lodowisko. I nie mam tutaj na myśli prostokątnej połaci lodu, ale całą sieć alejek lodowych. Chodziły nam po głowie łyżwy, ale ta przyjemność nie opłaca się na krótką chwilę. Wstęp 8€, do tego prawie drugie tyle za wypożyczenie i jeszcze 3€ za szafkę. Podziwiliśmy za to łyżwiarzy popijając Jägermeistera, którego można kupić na jarmarkach zamiast grzanego wina.

Ratusz w Wiedniu

Ratusz w Wiedniu

Przyszedł czas na powolne zakończenie wieczoru. Wcześniej jednak kolacja. Okolice ratusza to nie jest kulinarne centrum miasta, więc znów skorzystaliśmy z TripAdvisora, który wskazał nam miejsce, po którym nie było już nawet śladu. Nie pamiętam już kiedy ostatni raz w tej aplikacji znaleźliśmy coś naprawdę pożytecznego. Na szczęście w pobliżu trafiliśmy na niepozorną restaurację Marienhof. Na początku trochę się wystraszyliśmy pustek w środku, ale po wejściu kelner spytał czy mamy rezerwację, bo jak nie to może być ciężko. Na szczęście znalazł się stolik, a goście dopiero przed naszym wyjściem zaczynali się schodzić. Na oko głównie tubylcy. Zostając w klimacie kuchni austro-węgierskiej tym razem zjadłem gulasz.

Gdzie w Wiedniu jest zabawa? Na Praterze!

Po kolacji ruszyliśmy na Prater. To kolejna bondowska lokalizacja w Wiedniu. Tutaj współpracownik Jamesa Bonda, agent Saunders został zabity przez drzwi automatyczne. Do dziś wydaje mi się to mało wiarygodne, ale niestety nie było mi dane sprawdzić tych drzwi na własne oczy. Budynek kawiarni pod diabelskim młynem uległ przez te lata pewnie niejednej przebudowie.

Co do Prateru, jest to jeden z tych parków rozrywki, gdzie nie trzeba płacić za wstęp, a jedynie za korzystanie z danej atrakcji. I to właśnie jest dobry chwyt marketingowy. Przyjechaliśmy tu z myślą o jarmarku bożonarodzeniowym, winku i spacerze. Łażąc tak miedzy tymi kolejkami i karuzelami, naszła nas ochota na zjazd taką jedną kolejką. Nazywało się to Volare – The flying Coaster i kosztowało 4€ za osobę. Dla mnie była to pierwsza taka poważna kolejka w życiu. Ostatni raz korzystałem z podobnej rozrywki jakieś dwadzieścia lat temu w objazdowym wesołym miasteczku. Na kolejce byliśmy sami, jechało się na leżąco, miejscami głową w dół, w dodatku było zimno, wiał wiatr, wszystko trwało może minutę i było warto! Skoro jesteśmy spontaniczni, to najwyraźniej wcale nie tacy starzy.

Wróciliśmy na jarmark bożonarodzeniowy skosztować w końcu jakiegoś wina. Mimo braku śniegu, dało się wyczuć trochę tej świątecznej atmosfery. Wyjazd uznaliśmy za udany, choć krótki. Po konsumpcji wina pozostało nam przejechać jakieś osiem kilometrów do hotelu, co w Wiedniu wcale nie jest uciążliwe. Wyszukiwarka połączeń często podaje przesiadki w czasie jednej minuty. I nie jest to żaden problem, bo metro, tramwaje i autobusy jeżdżą tu naprawdę punktualnie. Następnego dnia rano wsiedliśmy w taki punktualny autobus i byliśmy jedynymi pasażerami, którzy przyszli na przystanek pięć minut wcześniej. Reszta pojawiała się na chwilę przed przyjazdem autobusu. Pożegnaliśmy Wiedeń i wróciliśmy do domu na święta, myśląc powoli o tym gdzie wyjechać w następnym roku.

Epilog

Na koniec jeszcze garść praktycznych informacji transportowych. Dojazd z lotniska oprócz drogiego pociągu CAT za 11€, zapewniają zwykłe koleje. Nam w jedną stronę trafił się Railjet, czyli najwyższa austriacka kategoria pociągów, odpowiednik naszego pendolino. Cena była normalna, czyli 4,2€ za osobę. Z powrotem jechaliśmy już S-Bahnem i tu ważna uwaga — bilet pojedynczy też kosztuje 4,2€, ale za dwie osoby płaci się już 4,6€. Takiej okazyjnej oferty nie znajdziemy na Railjet. Poza tym Railjety dojeżdżają na dworzec centralny, a S-Bahn na stację Wien Mitte.

wiedeń, opera

Oceny

  • Wiedeń 4****
  • Świąteczna atmosfera w Wiedniu 3***
  • Schönbrunn 4****
  • Trześniewski 5**** (za klimat miejsca i zachowanie tradycji)
  • Prater 4****

| Wiedeń odwiedziliśmy w dniach 21-23 grudnia 2018 r.

| Więcej zdjęć z tej podróży na Google Zdjęcia

Może Ci się również spodoba

1 Odpowiedź

  1. Michał J. pisze:

    Wiedeń jak najbardziej na propsie 🙂
    Widzę że odwiedziliście te same miejsca, które ja ok. 2 lata temu. Najwspanialszy Schoenbrunn (zwłaszcza Glorietta), Stare Miasto, a także Prater, Opera. Do Hundertwasserhaus da się wejść, przez piwnicę płynie strumyk (serio); byłem też w środku w Parlamencie, też spoko.
    A o Trześniewskim nie słyszałem, może następnym razem.
    Jedyne co mnie trochę tam irytowało, to, hmm jakby to nazwać… taki sztuczny splendor. Uwypuklanie dawnej świetności i chwały – Wiedeń był stolicą dużej monarchii, która spektakularnie się rozpadła, ale dalej epatują tam z każdego miejsca Maria Teresa i Franciszek Józef (a inny cesarz, Józef II, nie ustępujący im dokonaniom pojawia się już znaacznie rzadziej, chyba marketingowo słabiej wypada).