Jordania: Morze Martwe, czyli tam gdzie nie da się utonąć

Morze Martwe, Jordania | Podróż 71, Wpis 85


Gdy w 2017 r. rozpoczęliśmy serię zimowych wyjazdów urlopowych wówczas za cel obraliśmy Izrael i nawet nie myśleliśmy o wizycie w sąsiedniej Jordanii. Co prawda mogliśmy przekroczyć granicę między krajami, ale oba są na tyle interesujące, że lepiej było skupić się tylko na jednym, a drugi zostawić na bliżej nieokreśloną przyszłość. I już rok później tak się szczęśliwie złożyło, że Ryanair zapowiedział uruchomienie bezpośredniego połączenia z Krakowa do Ammanu i od samego początku czułem, że wkrótce postawimy stopy w Jordanii. I tak też się stało, a w dodatku udało się zebrać fajną ekipę znajomych — Anię, Kasię, Adama i Bogumiła — czyli razem z Martyną i ze mną sześć osób. Taka grupa dawała już spore możliwości.

Lecimy do Ammanu

Wylądowaliśmy w Ammanie około 11:00 czasu lokalnego. Wjazd do Jordanii wymaga wykupienia wizy, którą można opłacić dopiero na lotnisku za 40 dinarów (ok. 215 zł, 1 dinar jordański to ok. 5,35 zł) lub wykupić wcześniej Jordan Pass w cenie 70 dinarów. Ta druga opcja szczególnie opłaca się gdy planujemy zwiedzić Petrę, gdyż sam bilet wstępu do niej to 50 dinarów, a Jordan Pass obejmuje zarówno koszt wizy, jak i opłatę za wstęp do Petry oraz wielu innych atrakcji. Od razu byliśmy więc 20 dinarów do przodu.

Po przejściu kontroli granicznej musieliśmy jeszcze wymienić lub wypłacić z bankomatu lokalną walutą. Najlepiej przywieźć dolary, gdyż teoretycznie obowiązuje sztywny kurs między tymi walutami, ale w rzeczywistości często doliczana jest prowizja. Zresztą również za wypłatę z bankomatu można zostać obciążonym dodatkową opłatą w wysokości nawet 5 dinarów. Jedynym chyba miejscem, gdzie wymiana walut odbywa się bez prowizji i po oficjalnym państwowym kursie był Arab Bank w pobliżu punktów wypożyczania aut. Właśnie tam udało nam się dostać tyle dinarów ile mniej więcej pokazywał po przeliczeniu Google.

Jedziemy ku Górze Nebo

Wspomniałem już, że wyjazd większą grupą dawał pewne możliwości. Na przykład łatwiej było wynająć auto, co też zrobiliśmy. Co prawda nie zmieścilibyśmy się do jednego pojazdu, więc od razu zaplanowaliśmy wynajem dwóch małych aut typu Kia Picanto. Oczywiście z ręczną skrzynią biegów. Na miejscu okazało się, że dostaliśmy bez dodatkowych opłat auto klasy wyżej Chevrolet Cobalt. Nic tylko się cieszyć, ale samochód był z automatyczną skrzynią biegów. Niezbyt nam się to uśmiechało, bo nikt z nas nie miał doświadczenia w prowadzeniu tego typu auta, ale rezerwacja była już opłacona i w innych wypożyczalniach też mieli głównie automaty. A miły i ciągle uśmiechnięty Pan z wypożyczalni Sixt ciągle twierdził, że to łatwe i zrobi nam nawet krótki instruktaż.

I rzeczywiście jazda okazała się łatwa i przyjemna, chociaż jordańskie drogi potrafią zadziwić dziurami, nieoznakowanymi progami zwalniającymi nawet na autostradzie i kierowcami, którzy nie do końca rozumieją na czym polega ruch prawostronny. Na pierwszy cel obraliśmy Górę Nebo. To miejsce, w którym Mojżesz miał ujrzeć ziemię obiecaną. Mimo, że do Izraela jest stąd kilkanaście kilometrów to Mojżeszowi nie było dane już tam dotrzeć. Cóż, dla studwudziestolatka nawet taka odległość w suchym ostrym klimacie była nie do przebycia. Zwłaszcza bez dróg, nawet w takim standardzie jak te obecne.

góra nebo

Dzisiaj z Góry Nebo również rozpościera się szeroki i piękny widok na okolice, Morze Martwe i terytoria Autonomii Palestyńskiej. Na samej górze znajduje się też małe muzeum archeologiczne, sanktuarium Mojżesza, drzewo oliwne zasadzone przez Jana Pawła II i inne obiekty związane z religią chrześcijańską. W ogóle cały ten teren należy do Kościoła katolickiego, dlatego też nie obowiązuje tutaj darmowy wstęp na Jordan Pass, który obejmuje państwowe muzea. Trzeba zapłacić dwa dinary za wejście. Na zachętę dodam, że warto tu wstąpić szczególnie dla małych kotków, których jest co niemiara i nawet dają się czasem pogłaskać.

Zjeżdżamy tak bardzo w dół, że głębiej się nie da

Z Góry Nebo ruszyliśmy w dół, nad Morze Martwe, do jednego z tamtejszych sieciowych hoteli. Udało nam się znaleźć nocleg w Ramada Dead Sea Resort w cenie 280 zł za pokój ze śniadaniem. Taniej oczywiście można było spać na dziko, albo w jakimś pokoju do wynajęcia w pobliskim mieście, jednak problemem mogłoby być dojście do samego brzegu jeziora. Nie ma bowiem zbyt wielu plaż, a jak są to przeważnie przyhotelowe, tak jak ta przy naszym hotelu oznaczona napisem „I am Ramada”. Ktoś chyba chciał nawiązać do amsterdamskiego napisu „I amsterdam”, tylko nie zrozumiał jego sensu. Hotelowa plaża była zamykana o zmroku i rzeczywiście nie dało się do niej dotrzeć nocą, ale nic nie stało na przeszkodzie by korzystać z niej za dnia nie będąc gościem hotelowym. Jeżeli oczywiście ktoś potrafiłby do niej dojść, bo cała okolica jest poprzecinana różnego rodzaju płotami i rowami. I piszę to z własnego doświadczenia, bo wieczorem, gdy zamknięto nam plażę przed nosem, chcieliśmy jakoś obejść teren hotelu i dojść do brzegu, ale nie było to nam dane właśnie przez ciągle przeszkody.

ramada deas sea

Ramada Dead Sea Resort

Skoro już jesteśmy przy nieudanym plażowaniu przy zachodzie słońce, to muszę wspomnieć naszą pierwsza przygodę z kuchnią jordańską. Oczywiście odpuściliśmy hotelową restauracją z kanapkami po 40 zł i mając do dyspozycji nasze Chevrolety udaliśmy się w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. W okolicy hotelu nie było zbyt wielu zabudowań, więc najpierw musieliśmy wrócić jakieś dwa kilometry do czegoś w rodzaju autostrady i w końcu po paru zbłądzeniach oraz rysach na aucie znaleźliśmy fast food sieci Chili Ways. Nie do końca tego się spodziewaliśmy. Przecież byliśmy w kraju falafela, a zamiast dobrej bliskowschodniej kuchni czekały na nas tanie burgery i dziwne potrawy jak spaghetti z położoną na górze warstwą mięsa mielonego i sera typu czedar. Z serem były też hot-dogi. W ogóle później doczytałem, że ta dziwaczna potrawa to wcale nie jordański wymysł, lecz amerykański. W Stanach Zjednoczonych nazywa się to Cincinati chili. Posiłki wyglądały tak nieapetycznie, że tylko całodniowy głód i brak perspektyw znalezienia innego lokalu, sprawił, że zdecydowaliśmy się tu posilić.

kozy

Był weekend, piątkowy wieczór, więc Jordańczycy masowo piknikowali w każdym możliwym miejscu. Dosłownie w każdym. Ludzie przesiadywali nawet w pasie zieleni miedzy jezdniami, wśród śmieci, czy w krzakach koło hotelu. Wieczorem rozpalali ogniska, więc doskonale było widać jak wielka jest popularność takiej formy spędzania wolnego czasu. Oj, chciałbym takie masowe biwakowanie widzieć w Polsce, chociaż niekoniecznie przy głównej drodze.

Po posiłku przyszła jeszcze pora na kąpiel w hotelowym basenie. Jeden z dwóch basenów był ogrzewany i niestety w połowie zajęty przez grupę Azjatów, prawdopodobnie z jakiegoś Laosu, czy Mjanmy. Panowie wskoczyli do wody w ubraniach, wiec podejrzewam, że chodziło o jakieś kwestie religijne. Dobra rada dla wszystkich chcących wskoczyć do basenu, to sprawdzić wcześniej jego głębokość. Może się okazać, że wskakujecie tak jak ja, do brodzika głębokiego po kostki, co może trochę zaboleć.

Pływamy na plecach czytając książkę

Minęła pierwsza doba naszej podróży, byliśmy od kilkunastu godzin kilkaset metrów od brzegu Morza Martwego, ale wciąż dane nam było popływać tylko w basenie i zjeść niedobry fast food. Najwyższa więc pora, by skorzystać z tutejszych możliwości pełną parą. Już z samego z rana obudziło nas stado kóz spędzanych na wypas. Później przeszło jeszcze stadko wielbłądów. Nie wiem co te zwierzęta tam jedzą, bo w pobliżu był głównie piasek. Za to na nas czekało śniadanie, po którym w końcu udaliśmy się na plażę.

Z hotelu do plaży jest jakieś 600 metrów, więc spokojnie można taki dystans pokonać na nogach. Ale dla leniwych gości czekał bus kursujący co parę minut. O dziwo, my skorzystaliśmy z busa i to w obie strony. Na plaży można otrzymać ręcznik, są też leżaki i parasolki oraz to co najważniejsze nad Morzem Martwym, czyli prysznic. Mając w pamięci kąpiel sprzed dwóch lat w Izraelu, wiem że tak słona woda już po paru minutach niesamowicie piecze. W dodatku tutaj był jeszcze basen ze słynnym błockiem, którym okłada się ciało.

morze martwe

W morzu zrobiliśmy sobie tradycyjną sesję zdjęciową z książką, ale żadne zdjęcie nie zastąpi tego niesamowitego uczucia unoszenia się na wodzie. To zdecydowanie jedna z ciekawszych rzeczy, których doświadczyłem w życiu. Po izraelskiej stronie nie napotkaliśmy na błoto, więc tutaj z chęcią obłożyliśmy się nim od stóp do głów. Tym samym nasza cera natychmiast odmłodniała o parę lat. Żeby mieć pewność, że każdy skrawek skóry został pokryty błotem tuż obok stało lustro i można się było wystarczyć własnego wyglądu.

Prysznic okazał się mieć niesamowicie niskie ciśnienie i ledwo dało się zmyć to błoto z siebie. Zanim dotarliśmy do hotelu skóra zaczynała mnie znów piec, więc za najlepsze rozwiązanie uznałem wskoczyć do basenu. Tym razem tego nieogrzewanego. I Martyna też się skusiła, a po chwili pusty wcześniej basen zapełniał się dzieciarnią. Najwyraźniej zadziałała siła sugestii, bo przecież był luty, a temperatury w tej części Jordanii wcale nie rozpieszczały.

Wróciliśmy do pokoi spakować się i wyruszyć w dalszą drogę. Celem była Petra, ale wcześniej…

Zdobywamy zamek krzyżacki w Al-Karak

Mając samochód mogliśmy wybrać różne warianty drogi do Petry. Pojechaliśmy trasą początkowo biegnącą nad samym brzegiem Morza Martwego, dzięki czemu co jakiś czas mogliśmy się zatrzymać i podziwiać piękne widoki. Po drodze minęliśmy też Wadi Mujib, czyli popularny i bardzo malowniczy kanion, który niestety był o tej porze roku zamknięty. Co prawda w środku siedziało kilka osób z obsługi, ale ich zadanie było jedynie informować, ze obiekt jest teraz nieczynny.

morze martwe

Widok na Morze Martwe z drogi do Al-Karak

Po jakichś dwóch godzinach dojechaliśmy do Al-Karak, czyli jordańskiego Malborka.l, bo to miasto również słynie z krzyżackiego zamku, chociaż dużo mniejszego. Zaparkowaliśmy auta tuż przy zamku, co prawda na publicznym parkingu, ale okazało się, że obsługa pobliskiej restauracji jest nieco nachalna i sugeruje, że trzeba coś u nich zjeść. Mocno to naciągane, ale przecież i tak byliśmy głodni.

Po obiedzie zwiedziliśmy krzyżacki zamek, który jest w dużej części ruiną. Można wchodzić w różne zakamarki praktycznie bez ograniczeń. Zwiedzać groty, czy wielki zbiornik na wodę czyli cysternę i wejść na najwyższe miejsca by podziwiać widok. Jednak to wszystko może i ma pokaźną historię, ale szczerze przyznam, że całość nas nie urzekła. Nie żałuję wydanych pieniędzy, bo przynajmniej wejście było w ramach Jordan Pass.

Zamek Al-Karak

Powoli robiło się ciemno, a my mieliśmy jeszcze drugą część drogi do przebycia. Wsiedliśmy w auta, pobłądziliśmy trochę po mieście i w końcu znaleźliśmy główną drogę w kierunku Petry, ale o tym w kolejnym wpisie.

Oceny

  • Góra Nebo 2**
  • Morze Martwe 5*****
  • Al-Karak 2**

| Nad Morzem Martwym byliśmy w dniach 1-2 lutego 2019 r.

| Więcej zdjęć z tej podróży na Google Zdjęcia

Może Ci się również spodoba

5 komentarzy

  1. Michał J. pisze:

    Super wyprawa! 🙂 Jedna z najciekawszych w historii bloga, czekam na kolejne wpisy 🙂
    I jak się jeździło automatem? Wydaje mi się, że wypożyczalnie aut są typowo amerykańskim pomysłem i głównie oni z tego korzystają – dlatego nawet w takim miejscu nie dostaliście auta z manualną.

    • Piotr Rokita pisze:

      Dziękuje, też mam wrażenie, że ten wyjazd był jednym z ciekawszych w życiu.
      Co do automatu, to jestem nawet zadowolony. Szybko można się przyzwyczaić, ale jakoś nie kupiłbym takiego auta. 😀

  2. Zdjęcie z książką to już taki swego rodzaju klasyk klasyków jeśli chodzi o Morze Martwe 😉 Pozdrawiam serdecznie

    • Piotr Rokita pisze:

      Klasyk, ale chyba głównie w kulturze zachodniej. Taka ciekawostka – po izraelskiej stronie było więcej gości z Europy i prawie wszyscy robili takie zdjęcia, ale w Jordanii na plaży spotkaliśmy głównie turystów z Azji, którzy najpierw z nas się śmiali, a po chwili zaczęli nas naśladować. 😀

  3. BestWestern pisze:

    Super! Sama bym chciała w takim morzu się znaleźć i poczytać książkę 😀