Jordania: Akaba, czyli jak dziwnie może być na plaży
Akaba, Jordania | Podróż 71, Wpis 88
No i po trzech świetnych miejscach w Jordanii — Morzu Martwym, Petrze i pięknym Wadi Rum — w końcu trafiliśmy tam, gdzie według planu miał czekać na nas błogi wypoczynek. Mogło się wydawać, że leżąca nad Morzem Czerwonym Akaba jest idealna na plażowanie, spacery i odrobinę spokoju, było jednak trochę inaczej niż oczekiwaliśmy.
Z Wadi Rum do Akaby
Zacznijmy jednak od tego, że w naszym aucie powoli kończyło się paliwo i wypatrywaliśmy jakiejś stacji benzynowej. W okolicy Wadi Rum żadnej nie było, a w Jordanii, nawet na autostradach, nie są one częstym widokiem i lepiej nie odkładać tankowania na później. Jechaliśmy już całkiem porządną autostradą w stronę morza, ale i tak stację udało nam się znaleźć dopiero w Akabie, czyli po przejechaniu jakichś 50 km. Jako ciekawostkę dodam, że w ofercie było tylko paliwo 90- i 95-oktanowe, a na niektórych stacjach oferowali tylko dziewięćdziesiątkę.
Akaba była największym miastem, do którego wjechaliśmy samochodem. Wcześniej jedynie przejechaliśmy obrzeżami osiemdziesięciotysięcznej Madaby, a tutaj to już ponad sto tysięcy mieszkańców plus spora rzesza turystów. To co napotkaliśmy w Akabie to była tylko próbka, tego co mogło nas czekać w Ammanie, gdybyśmy się zdecydowali wjechać tam samochodem. Mało kto uznaje tam kierunkowskazy, czy pasy ruchu. Na głównej alei jechaliśmy blisko siebie dwoma autami, a i tak nagle rozdzielił nas jakiś dostawczak. W porównaniu do Europy, jordański ruch drogowy może przypominać chaos, ale mimo wszystko nie mieliśmy żadnych niebezpiecznych sytuacji. Raczej wiele nas dziwiło niż przeszkadzało.
Już prawie witaliśmy się z plażą
Dojechaliśmy do hotelu Al Qidra dość wcześnie, bo przed jedenastą, a zameldować można się było dopiero trzy godziny później. Spytaliśmy w recepcji, czy przypadkiem nie możemy dostać choć jednego pokoju wcześniej, ale niestety żaden nie był jeszcze wolny. Z Martyną postanowiliśmy więc pójść na plażę i trochę odpocząć, a reszta ekipy w tym czasie wybrała spacer po mieście. Ruszyliśmy w stronę morza błądząc trochę, po szerokich ulicach Akaby. Nie było tam za wiele typowego uroku arabskich miasteczek, a jedynie kurortowe hotele, sklepy i restauracje. Takie jordańskie Mielno. Główna plaża nazywa się Al-Ghandour i zaczyna się tuż przy głównym rondzie im. Wielkiego Powstania Arabskiego, a kończy przy, jednym z najwyższych na świecie, maszcie flagowym z flagą tegoż powstania i w dodatku stojącym na placu imienia tego powstania. Mowa tu o tej samej rewolcie, w której swój niemały udział miał wspomniany we wpisie o Wadi Rum pułkownik Lawrence. Maszt ten jest dobrze widoczny z Izraela i dostrzegliśmy go już dwa lata wcześniej z Ejlatu, a teraz niestety nie powiewała nań żadna flaga, prawdopodobnie z powodu remontu.
Wróćmy jednak do plaży. Pierwsze wrażenie mieliśmy takie, że nawet nie zatrzymaliśmy się na dłużej, z nadzieją, że dalej będzie lepiej. Wszyscy plażowicze byli bardzo odziani. Poszliśmy szukać innej plaży, ale znaleźliśmy tylko kawałek brzegu zajęty w całości przez bary i restauracje, bez kawałka piasku do poleżenia. W sumie po co plaża skoro nie można się opalać. Recepcjonistka z hotelu wspomniała też o jakiejś plaży poza miastem, ale musielibyśmy wrócić się po samochód, a nie wiedzieliśmy czy na pewno będzie tam lepiej niż w mieście. Opcja była tylko jedna — wrócić na Al-Ghandour i rozbić się obok jakichś Europejczyków. W jednym miejscu zauważyliśmy grupę Rosjan, ubranych, jak na tamtejsze realia, bardzo skąpo. Rozłożyliśmy się obok nich, licząc, że przyciągną całą uwagę na siebie. Niestety i tak ciężko było nam odpocząć w takich okolicznościach, a w dodatku w wodzie parę osób, szczególnie dzieci, próbowało z nami rozmawiać po arabsku. Bariera językowa nie przeszkadzała im mówić dalej. Najwyraźniej człowiek spoza świata arabskiego jest tam pewną sensacją. Widzieliśmy też jak grupa jordańskich dziewczyn zrobiła sobie zdjęcie z dwoma Rosjankami. I raczej nie były to żadne rosyjskie gwiazdy filmowe, a jedynie kobiety z jasnymi włosami.
I dość szybko po plaży
Po kilkudziesięciu minutach plażowania i krótkim pływaniu w ciepłym Morzu Czerwonym zebraliśmy się do hotelu. Pobyt na plaży był co prawda dziwnym, ale ostatecznie ciekawym doświadczeniem. W pokoju mogliśmy wreszcie otrzepać się z piasku, zarówno tego z plaży, jak i jeszcze z Wadi Rum, oraz umyć się porządnie. Trochę przysnęliśmy i powoli przyszła pora na planowanie kolacji i obejrzenia zachodu Słońca. Niedaleko hotelu spotkaliśmy też pierwszy w Jordanii sklep z alkoholem, nie żebyśmy jakoś specjalnie tęsknili za napojami procentowymi, ale weszliśmy z ciekawości. W środku dominowały mocne alkohole, było też trochę wina i piwa. Co ciekawe w Jordanii produkuje się różne alkohole, jak wino czy piwo, a wśród potencjalnych klientów oprócz turystów są również niemuzułmańscy mieszkańcy kraju, jak członkowie mniejszości chrześcijańskiej. Skusiliśmy się na puszkę piwa Petra produkowanego w Jordanii od 1964 r. Oprócz zwykłych lagerów dostępne były również mocne piwa z zawartością 18% alkoholu. Ciężko mi zrozumieć jaką przyjemność niesie ze sobą wypicie takiego „ultra stronga”. Myśleliśmy o wypiciu piwa na plaży, ale sprzedawca nie potrafił powiedzieć, czy można pić alkohol w miejscach publicznych. Zupełnie jakby nikt wcześniej o to nie pytał… Mamy taką małą tradycję, że ostatniej nocy na wyjeździe siadamy, przeważnie nad brzegiem morza, i pijemy wino. W Jordanii nie był to co prawda nasz ostatni dzień, ale jedyna możliwość do obejrzenia zachodu słońca nad morzem, stąd właśnie takie małe odstępstwo od tradycji.
Usiedliśmy więc oglądając powoli zachodzące słońce. Łodzie ze szklanym dnem, służące do podziwiania tutejszej rafy koralowej, powoli kończyły swoją służbę odpływając na nocny spoczynek. Bliskość przepływających łodzi nie przeszkadzała nikomu w kąpieli, łącznie z rodzicami wielu pociech, które pluskały zaledwie parę metrów od warczących silników. W oddali widzieliśmy też Ejlat, z wymalowaną wielką flagą Izraela, pewnie jako odpowiedź na maszt z flagą Powstania Arabskiego, chociaż, co warto przypomnieć, rewolta ta wymierzona była w Turków, a wspierali ją Brytyjczycy. W międzyczasie udało na się skontaktować z resztą naszej ekipy, która z plażowaniem miała jeszcze gorsze doświadczenia i umówiliśmy się na kolację. Piwa nawet nie wyjęliśmy z torby, bo jednak takie zachowanie było by tu raczej nie na miejscu.
Kolacja z dźwiękiem muezzinów
Niedaleko plaży znajdowało się całe mnóstwo restauracji serwujących dobrą jordańską kuchnię. Nie było więc szans na takie rozczarowanie jak pierwszego dnia, gdy jedyny napotkany lokal serwował hamburgery i makaron. Usiedliśmy w lokalu o angielskojęzycznej nazwie Hashem Son’s, tuż przy meczecie imienia Sharifa Husseina bin Ali. Zdecydowaliśmy się na zamówienie przeróżnych potraw z falafelem i humusem włącznie. Było nas sześcioro, więc mogliśmy wymieniać się różnymi daniami. Świetnym zwieńczeniem kolacji był, polecony przez Bogumiła, napój z hibiskusa, czyli karkade. Bardzo orzeźwiający i przyjemny w smaku. Nie po raz pierwszy przekonaliśmy się, że warto próbować lokalnych napojów. W trakcie kolacji zaczęły się wezwania na modlitwę, wiec chwilowo towarzyszyła nam ta charakterystyczna dla krajów muzułmańskich muzyka.
Po kolacji przeszliśmy się jeszcze na spacer po mieście, w którym, mimo wieczornej pory, handel ciągle kwitnął. O tej porze bez problemu kupilibyśmy przyprawy, sprzęty agd i rtv, ubrania czy artykuły spożywcze. Czynny był też monopolowy, więc reszta ekipy również kupiła sobie jakieś lokalne piwo w celu konsumpcji już w hotelu. Chyba takie miejsce spożycia alkoholu będzie najbardziej komfortowe dla nas i dla Jordańczyków. Piwo zwieńczyło więc nasz krótki pobyt w Akabie.
I znów autostrada z dziur
Następnego ranka zjedliśmy dość ubogie hotelowe śniadanie i przed wyruszaniem w drogę skoczyliśmy na bardzo tani falafel sprzedawany w małym ulicznym punkcie o nazwie Bent Reem (patrz mapa na końcu wpisu). Powoli ruszyliśmy w stronę Ammanu, a właściwie lotniska Królowej Alii. Tam właśnie mieliśmy oddać auta i do stolicy udać się autobusem. Jak już wspomniałem, po Ammanie i tak ciężko poruszać się samochodem, więc wynajem na kolejne dwa dni nie byłby opłacalny. Wcześniej jednak czekał nas przejazd trzystu kilometrów jordańską autostradą, na której miejscami nie były nawet konieczne znaki ograniczające prędkość. Dziury nie pozwalały bowiem na osiągnięcie maksymalnej dozwolonej w Jordanii prędkości 120 km/h. Po drodze zatrzymywaliśmy się co jakiś czas, a to na stacji benzynowej, a to przy sklepie podziwiając okoliczną pustynię pełną śmieci. Ciężko zrozumieć czemu w całym kraju jest tak brudno, nawet z dala od wszelkich zabudowań.
Zrobiliśmy ostatnie tankowanie na kilka kilometrów przed lotniskiem, mając nadzieję, że zanim dojedziemy wskaźnik dalej będzie pokazywał pełen bak. Wypożyczalnia pewnie doliczałaby jakąś dodatkową opłatę za oddanie niezatankowanego do pełna auta. Na szczęście wskaźnik się nie przesunął, a obsługa z wypożyczalni Sixt nie była zbyt skrupulatna i nawet nie sprawdzali, czy samochód nie miał jakichś uszkodzeń, a parę nowych rys mogłoby się znaleźć.
Teraz przed nami tylko dojazd do stolicy, ale o tym w następnym wpisie.
Oceny
- Akaba 2**
| Akabę odwiedziliśmy w dniach 5-6 lutego 2019 r.
| Więcej zdjęć z tej podróży na Google Zdjęcia
Ah… ta kolacja. To było coś idealnego.
Tak, chciałbym tylko takie zapamiętać, a szczególnie zapomnieć o fast foodzie z cheddarem i makaronem 🙂