Od jarmarków po wiszące tramwaje
Kolonia i Wuppertal, Niemcy | Podróż 88, Wpis 115
Nie pamiętam kiedy po raz pierwszy je zobaczyłem. Może było to na studiach z geografii, a może jeszcze wcześniej w jakiejś książce popularnonaukowej. Jednak świadomość ich istnienia została ze mną na lata i nieśmiało szukałem okazji by je w końcu zobaczyć… aż nastał ten dzień.
Kierunek Niemcy
Zacznijmy jednak od początku. Zbliżała się jesień i tym samym przyszła pora na tradycyjną wyprawę na jarmarki świąteczne. Zacząłem odwiedzać jarmarki kilka lat temu, gdy podczas pobytu w Danii towarzyszyła nam niesamowita świąteczna atmosfera. W kolejnym roku padło na Wiedeń, a później przyszedł COVID i trochę namieszał w planach. Jednak w 2021 r. przyszedł czas na kontynuację tej w miarę nowej tradycji. Chociaż pandemia wciąż utrudniała podróżowanie i w zależności od kraju ciągle były utrzymywane jakieś obostrzenia, albo jarmarki zostały odwołane, to idealnym celem podróży wydawała się Kolonia. Nie wiem czy to przez zbliżające się wybory, odchodząca kanclerz Merkel trochę poluzowała restrykcje, czy może Niemcy mieli już po prostu ich dość, ale wydawało się, że jako zaszczepieni nie będziemy mieli za wielu obostrzeń. Wystarczyło więc kupić bilety z Katowic-Pyrzowic za absurdalne 19 zł na podróż do Niemiec i 11€ za podróż powrotną. Trzeba było też dojechać do Pyrzowic, co bez auta bywało raczej udręką, ale na szczęścia mogłem już pojechać własnym autem.
Do Kolonii dolecieliśmy o czasie i na tym mógłbym zakończyć historię punktualności podczas tego wyjazdu. Mieliśmy nadzieję, że skoro było jeszcze jasno i została jakaś godzina do zachodu słońca to uda nam się wejść na taras widokowy biurowca Cologne Triangle podczas złotej godziny. No i tutaj nastało twarde zderzenie z niemieckimi kolejami. Pociąg może przyjechał jedynie lekko opóźniony, co nie wróżyło jeszcze katastrofy, ale czemu stał jakiś kilometr od centrum przez kilkanaście minut w szczerym polu? Taka podróż S-Bahnem powinna zająć do dwudziestu minut, a myśmy chyba dłużej stali między stacjami. Gdy w końcu dotarliśmy na taras było już po zachodzie słońca, ale i tak czekał nas piękny widok z oświetlonym mostem Hohenzollernów.
Kolorowych jarmarków
Kolonia to jedno z najstarszych miast niemieckich i z pewnością jedno z bardziej atrakcyjnych do zwiedzenia. Jednak było już ciemno i późno, a my chcieliśmy głównie zobaczyć jeden z największych jarmarków bożonarodzeniowych w Niemczech. Obejmował on kilka ulic i placów, a jedno z większych centrów atrakcji znajdowało się na Heumarkt.
Wciąż trwała pandemia COVID-19, jednak na jarmarku nie było prawie tego widać. Co prawda kiełbaski i wino sprzedawano tylko zaszczepionym i wciąż obowiązywały maseczki w większych skupiskach ludzkich, to przecież nie da się jeść i pić z maseczką na ustach. Tak więc przywitał nas ogromny tłum niezamaskowanych ludzi. Nad nami minikolejką linową jeździły figurki mikołajów, a na środku placu na łyżwach poruszali się już żywi ludzie. Praktycznie każdy wolny zakątek zajmowały kramy z kiełbasą i grzanym winem. Dla miłośnika jarmarków było to coś na co czeka się cały rok, a w tym wypadku nawet dwa lata.
Zjedliśmy po kiełbasce z bułką, popiliśmy winem i ruszyliśmy jeszcze na drugą część jarmarku na Starym Rynku (Alter Markt) tuż przy ratuszu. Tam nie było już lodowiska, za to oczy cieszyły ładnie przyozdobione i oświetlone drzewka. Żeby nie zapamiętać Kolonii tylko z jarmarku przeszliśmy jeszcze nad Ren, by zobaczyć jak wygląda miasto bez tego świątecznego zgiełku.
Ku Wuppertal
Mieliśmy nocleg w hotelu w mieście Wuppertal, które to jest raczej małe i senne, więc i hotelowa recepcja czynna była jedynie do dziesiątej wieczorem. Gonił nas czas, ale na szczęście pociągi między Kolonią a Wuppertal jeździły co godzinę, a sama podróż zajmować powinna około czterdziestu minut. Nie było więc tragicznie, przynajmniej w założeniu. Bo mówimy o kolejach niemieckich. Na początku było opóźnienie, tak powoli dziesięć, dwadzieścia minut. Co ciekawe miałem zainstalowaną aplikację niemieckich kolej – DB Navigator – w której opóźnienia pojawiały się wcześniej niż na tablicy dworcowej. W pewnym czasie nastąpiło to, czego wszyscy na peronie chyba się spodziewali – pociąg odwołano. Dobra jest następny, ale nam robiło się niezwykle ciasno, a do samego hotelu musieliśmy jeszcze iść z dziesięć minut od dworca. Na szczęście drugi pociąg nie był odwołany i dojechał bez większych opóźnień do celu, ale ostatecznie żal było tej zmarnowanej godziny, którą przecież mogliśmy poświęcić na zwiedzanie Kolonii.
Po wyjściu z pociągu spostrzegłem je od razu. Wiszące tramwaje, a właściwie kolej podwieszana Wuppertaler Schwebebahn. To był prawdziwy cel naszej podróży. Coś o czym marzyłem od lat i w końcu się spełniło. Mogliśmy jechać wiszącym wagonikiem już do hotelu, ale o tej porze dłużej byśmy czekali na przystanku niż szli na nogach. No i na jazdę mieliśmy przeznaczony cały następny dzień. Zameldowaliśmy się w hotelu parę minut przed dziesiątą, a ja oczywiście poprosiłem od razu o pokój z widokiem na kolejkę. Nie ma co ukrywać, że jest to główna atrakcja miasta. Nawet obraz w pokoju przedstawiał właśnie wiszący tramwaj.
Zostało nam jednak jeszcze zaspokoić głód. Ruszyliśmy w stronę centrum szukając pierwszej lepszej restauracji. Trafiła nam się jakaś burgerownia, w której zjedliśmy i wypiliśmy po piwku. Problem pojawił się jednak przy płaceniu. Byłem już kilka razy w Niemczech, ale pierwszy raz usłyszałem, że przyjmują tylko niemieckie karty. Czy oni jakiś swój system poza Visa, MasterCard i tym podobnymi? Na szczęście mieliśmy gotówkę i udało się wyjść z opresji. Dobrze, że nie zamówiliśmy frytek.
Sytuacja w restauracji uświadamia, że Wuppertal to nie jest oblegane przez turystów miejsce. Zresztą te ulice, budynki, są takie zwykłe. Zadbane, uporządkowane, ale zwykłe. Ta kolejka robi tu całą robotę. Nawet jarmark świąteczny był tu taki symboliczny, kilka kramów i choinka.
Wracając do hotelu spotkaliśmy grupę ludzi, która próbowała zameldować się w hotelu za pomocą automatu. Początkowo też pomyślałem, że skoro jest automat do samodzielnego zameldowania to nie warto przejmować się informacją o godzinach zameldowania w czasie pracy recepcji. Jednak wysłałem email już wcześniej i dostałem odpowiedź, że przez restrykcje covidowe, muszą sprawdzić certyfikat szczepień każdego gościa, więc automat obecnie nie działa. Grupka przy drzwiach najwyraźniej nie była tak dociekliwa, bo wisieli na telefonie tłumacząc coś energicznie osobie po drugiej stronie słuchawki. Cóż, mam nadzieję, że nie spali w holu.
Od pętli do pętli
Następnego dnia zostało nam tylko skorzystać z jazdy Schwebebahn od pętli do pętli. Postanowiliśmy, że pojedziemy w tym kierunku, w którym pierwszy przyjedzie tramwaj i padło na północny-wschód, czyli trasę w stronę dworca Oberbarmen. Nie ma co ukrywać, że liczyliśmy na miejsce na samym tyle tramwaju, gdyż nowe wagony zwieńczone są ogromną szybą, dzięki czemu widoki są niesamowite. Jednak trafiliśmy na rodzinę z dzieckiem, która już okupowała tył pojazdu. Dojechaliśmy pod pętlę i był to odpowiedni czas na śniadanie. W okolicy raczej nie było nic do zwiedzania, więc jedynie przysiedliśmy na kawie. Kelnerka zeskanowała nam paszporty covidowe, żebyśmy mogli usiąść w środku i przyjęła zamówienia. Jak się okazało w Niemczech nie jest popularna kawa w stylu americano i zamówienie owej spotkało się ze zdziwienie kelnerki i stwierdzeniem, że kawa co najwyżej może być italiano, a nie americano. Więc zamówiłem po prostu Kaffee schwarz i tosty.
Ruszyliśmy w drogę powrotną, tym razem czekał nas przejazd całej trasy, aż do pętli Vohwinkel. I znów jakaś rodzina uprzedziła nas w zajęciu miejsca na końcu wagonu. Wrażenia z podróży i tak były bardzo pozytywne. Podziwianie wszystkiego z góry stało się jeszcze ciekawsze, gdy trasa Schwebebahn znad rzeki przeniosła się nad ulicę. Wtedy unosiliśmy się nad całym tym ulicznym zgiełkiem jakby niewidoczni, bo przecież mało kto patrzy w górę idąc ulicą. Mogliśmy też przecież zajrzeć do okien pobliskich kamienic podglądając jej mieszkańców. I o ile wiszący tramwaj jest uciążliwy, gdy jeździ tuż za oknem, to z pewnością ma też sporo zalet. Przede wszystkim jest bezkolizyjny i odporny na źle zaparkowane auta, czy kierowców którzy nie ogarniają, że przecinając torowisko warto się rozejrzeć. Nie ma też świateł, czy problemu z wybrzuszającymi się szynami.
Na drugiej pętli zostaliśmy krótko, bo tylko poczekaliśmy aż nasz tramwaj nawróci i wpuści pasażerów. Teraz się udało zająć tylne miejsca i byliśmy uradowani. Co prawda jechaliśmy tylko pół trasy, ale i tak udało się dużo zobaczyć. Po wyjściu z tramwaju poszliśmy jeszcze do pobliskiego parku Hardt, z którego roztaczał się widok na miasto. Nie piękny, nie niesamowity, po prostu zwykły widok na przemysłowe miasteczko. A wizytę kończyliśmy jeszcze na wspomnianym już skromnym jarmarku świątecznym, popijając Glühwein. Jako, że nie mieliśmy już zaufania do kolei niemieckich, a czekała nas podróż na lotnisko w Dortmundzie, postanowiliśmy wybrać się na wcześniejszy pociąg, który według aplikacji DB Navigator i tak już złapał kilkuminutowe opóźnienie.
Na sam Dortmund brakło czasu
Gdzieś przewijała nam się myśl by odwiedzić Dortmund, ale przez napięty plan postanowiliśmy odpuścić. Co najwyżej przejechalibyśmy do miasta na kilkadziesiąt minut, co mijało się z celem. Dojechaliśmy więc tylko do stacji Holzwickede i stamtąd po kilkunastu minutach spaceru byliśmy na lotnisku Dortmund. Nie jest to zbyt duży port lotniczy, a właściwe bardzo skromny, raczej z ruchem regionalnym. Wobec bliskości lotnisk w Kolonii czy Frankfurcie, nie ma za bardzo pola do rozwoju większej siatki połączeń. Terminal jest dość mały, przypominający choćby lotnisko w Poznaniu i w sumie obsługujący podobną liczbę pasażerów. Posiedzieliśmy dosć długo na lotnisku, nudząc się i obserwując jak przez ten cały czas przyleciał jeden samolot. Co ciekawe z Dortmundu do Katowic latał Wizz i Ryanair w bardzo podobnych godzinach. Do Krakowa latał tylko Ryanair, a żadna z tych linii nie oferowała połączeń do Kolonii z Krakowa. Także na tym kierunku Pyrzowice miały lepszą ofertę niż Kraków.
Podsumowując ciekawy to był wyjazd, lecz krótki. Pozostaje cieszyć się, że mimo trwającej pandemii udało się po raz kolejny gdzieś pojechać. Latające tramwaje jako jeden z cudów inżynierii transportowej uznaję za zaliczone i pewnie w te okolice Niemiec jeszcze kiedyś wrócę, chociaż nie wiem czy do samego Wuppertal.
| W Kolonii i Wuppertal byliśmy w dniach 27-28 listopada 2021 r.
| Więcej zdjęć z tej podróży na Google Zdjęcia
Najnowsze komentarze