Uroki Lubelszczyzny, czyli polski urlop
Lubelszczyzna, Polska | Podróż 81, Wpis 106
Chociaż wiele razy chciałem, to przez lata nie dane mi było odwiedzić Lublina i w ogóle Lubelszczyzny. Dopiero pandemia i, przede wszystkim, zakup auta sprawiły, że postanowiłem spędzić krótki urlop w tym pięknym regionie Polski. W sumie, to zakup auta był tu bardziej kluczowy, bo właśnie moja wieloletnia absencja była spowodowana słabą ofertą transportu publicznego. Kolej między Krakowem a Lublinem to przez lata była rozpacz, więc w grę wchodziła wielogodzinna podróż autobusem, lecz potem i tak ciężko byłoby się poruszać sprawnie po całej Lubelszczyźnie.
No i udało się – następnego dnia po powrocie z Mazur, tuż po śniadaniu – poszukałem noclegu na pierwszą noc i ruszyłem w swoją pierwszą samochodową podróż po Polsce.
W stronę Lublina przez Świętokrzyskie
Pierwszego dnia nie planowałem nawet wjechać do województwa lubelskiego. Skoro jechałem autem, to mogłem się przecież zatrzymać gdzie bądź. I tak na pierwszy postój wybrałem zamek Krzyżtopór. To chyba najbardziej malownicza ruina w Polsce. Wydawałoby się, że skoro ruina to pewnie jej zwiedzanie zajmie paręnaście minut. Nic bardziej mylnego, na miejscu okazało się, że jest kilka oznakowanych tras, a zajrzeć można praktycznie w każdy zakamarek od pięter po piwnice. Gdy pogoda i pora dnia dopisuje to w dodatku sporo czasu można stracić na robienie zdjęć, bo budowla jest niezwykle fotogeniczna nie tylko od frontu. Wychodząc z zamku, zasmuciły mnie informacje, jakoby politycy PiSu dążyli do odbudowy zamku. Krzyżtopór jest piękną atrakcją jako ruina, odbudowany co najwyżej stanie się zamkiem jednym z wielu. Nie rozumiem tej idei odbudowywania ruin, gdy jednocześnie wiele pięknych zabytków właśnie w ruinę dopiero popada. Na koniec jeszcze ciekawostka. Przed budową Wersalu, to właśnie Krzyżtopór był największą budowlą pałacową w Europie.
Na dłuższy przystanek z noclegiem wybrałem Sandomierz. To też miasto, którego wcześniej nie miałem okazji zobaczyć. Od pierwszego wejrzenia zakochałem się w Sandomierzem. To taki mniejszy Kraków, a miejscami nawet i ładniejszy. Urocze kamienice, ładne restauracyjki, przepiękne widoki i w dodatku winnice na Starym Mieście. Patrząc na zdjęcia satelitarne Sandomierza można odnieść wrażenie, że to położone w lesie małe miasteczko z nieproporcjonalnie dużym rynkiem. I co prawda, przejście całego starego miasta zajmuje kilkanaście minut, ale to nie przeszkadza. Jest tu tak uroczo, że aż chce się przysiąść w kawiarni czy jakiejś knajpie i po prostu posiedzieć podziwiając harmonijną zabudowę.
Na kolację wybrałem się do Bistro Podwale, które bez żadnych profitów, mogę z całego serca polecić. Trafiłem na ten lokal szukając miejsc polecanych w przewodniku Gault & Millau. Ma on zdecydowanie szerszy zakres niż choćby przewodnik Michelin, więc można w nim spokojnie znaleźć restauracje nawet z mniejszych miejscowości. Bistro znajduje się na Podwalu Dolnym, czyli trzeba zejść ze wzgórza, na którym znajduje się Stare Miasto. Polecam schody prowadzące przez zabytkową bramę zwaną Uchem Igielnym. Zamówiłem burgera i cydr, który uznałem za trunek bardziej pasujący do Sandomierza niż piwo. Chociaż najbardziej pasowałoby wino.
Wybrałem się jeszcze do jednej z najpopularniejszych atrakcji Sandomierza, czyli do wąwozu Królowej Jadwigi. Znajduje się on kilkaset metrów od Bistro. Problem jednak w tym, że było już ciemno, więc z wąwozu pamiętam tylko tyle, że musiałem użyć latarki w telefonie by go pokonać i czułem pewną ulgę gdy wyszedłem na ulicę nie spotykając po drodze żadnego dzika. Następnego dnia odwiedziłem jeszcze podziemną trasę turystyczną. Chociaż jestem ogólnie fanem podobnych atrakcji, to w tym przypadku miałem mieszane uczucia. Trasa wiedzie w dużej części przez tunele zbudowane przez górników zabezpieczających wzgórze w latach 70. dwudziestego wieku. Miejsc zabytkowych czy czegoś co zainteresowałoby archeologów jest tu naprawdę niewiele.
Wodowskaz i strefa wolna od LGBT
Z Sandomierza ruszyłem do Lublina, zatrzymując się jednak w dwóch miejscach. Pierwszy przystanek to zabytkowy wodowskaz na Wiśle w Zawichoście. Przez wiele lat w radiu podawano poziom wody właśnie na podstawie pomiarów z Zawichostu, a miejsce to miało duże znaczenie także dla żeglugi rzecznej jeszcze w czasach zaborów. Dzisiaj wodowskaz znajduje się w zaroślach, z dala od rzeki. Ciężko tu trafić, jeżeli nie szuka się tego miejsca specjalnie. Jednak przejeżdżając obok żal byłoby mi się nie zatrzymać.
Drugi postój zrobiłem w Kraśniku. Tak, w Kraśniku, który zasłynął jako „strefa wolna od LGBT” jak wiele innych gmin, powiatów i województw wstydu. Przeszedłem się po rynku i okolicach i prawdę mówiąc nie znalazłem nic ciekawego. Miejsce po ruinach zamku to jedynie jakiś wał ziemny, przy którym spożywano mocny alkohol, a otoczony nieciekawą architekturą Rynek służy głównie za parking. Zmyłem się z Kraśnika chyba szybciej niż z Zawichostu i ruszyłem w dalszą drogę.
Lublin zaskoczył
O Lublinie słyszałem wiele pozytywnych opinii i sam przeczuwałem, że jest to po prostu ciekawe miasto. Na początek ruszyłem jednak na Majdanek, do dawnego obozu koncentracyjnego. Miejsca związane z wojną odwiedzam często gdy jestem w podróży. Chyba głównie przez niezrozumienie jak ciągle może do tego dochodzić. Obóz na Majdanku jest ogromny, podobnie jak w Brzezince można poświęcić parę godzin na obejście całego terenu. Zwiedzanie zaczyna się od ogromnego pomnika, następnie można przejść przez baraki z wystawami, a całość zwieńcza mauzoleum z prochami ofiar, spod którego roztaczał się widok na miasto. O obozach ciężko powiedzieć coś więcej, mam tylko nadzieję, że kolejne pokolenia nie zapomną o tych miejscach, a historia nie zacznie się powtarzać.
Zbliżał się wieczór, więc ruszyłem do hotelu żeby zameldować się i ruszyć na spacer po mieście. Od razu widać, że Lublin to całkiem przyjemne miasto. Zacząłem spacer od Ogrodu Saskiego, zabytkowego parku położonego w centrum miasta. Stamtąd ruszyłem już na Stare Miasto. Była środa wieczór i ulice tętniły życiem. Na placu Litewskim odbywało się jakieś zgromadzenie, a idąc Krakowskim Przedmieściem w stronę zamku czułem się jak w typowym europejskim mieście. Tłumy ludzi, restauracje, puby i ładne kamienice. I nie to, że nie spodziewałbym się tego w Lublinie właśnie, ale jakże często w Polsce przyjeżdża się do jakiegoś miasta, w którym ma się wrażenie, że wszyscy mieszkańcy właśnie wyjechali na urlop. Tyczy się to jednak głównie miast powiatowych.
Zwieńczeniem spaceru Krakowskim Przedmieściem był charakterystyczny widok na bramę Zamku. Tak się jednak zdarzyło, że zamek był już zamknięty i nie było dane mi wejść nawet na dziedziniec. Postanowiłem jednak skupić się na szukaniu czegoś do jedzenia. Polecano mi restaurację browaru Perła. Znajduje się ona niedaleko Starego Miasta i legenda głosi, że kiedyś podawali tam ziemię do jedzenia. Nie dane mi było skosztować aż takich rarytasów, lecz i tak byłem zadowolony jedząc zupę rybną i przepijając tym razem piwem.
Co mogę więcej powiedzieć o Lublinie? Zaskoczył pozytywnie. To w końcu jedno z dziesięciu największych miast w Polsce, więc takie właśnie powinno być. Miałem jednak plany na kolejny dzień i ruszyłem do Chełmu, a do Lublina myślę, że jeszcze wrócę.
Chełm – dowcip o żydach i dyrekcja kolei
Chełm to miasto, do którego chciałem zajechać od kiedy usłyszałem o gmachu niedoszłej dyrekcji kolei i dzielnicy powstałej tu dla urzędników tejże dyrekcji. Przedwojenna inwestycja zmieniła oblicze miasta, jak budowa Nowej Huty odmieniła Kraków. Dziś w gmachu znajdują się przeróżne urzędy z siedzibą starostwa na czele, jednak całe założenie urbanistyczne żyje. Spacerując po okolicy odważyłem się na zagadanie do dwóch panów remontujących elewację jednego z przedwojennych budynków. Malowali oni ją na taki beżowy kolor, jak wszystkie budynki w okolicy, co budziło we mnie niemały podziw. Mam wrażenie, że w Polsce to rzadkość i pstrokacizna jest naszym motto. Zresztą w innej części Chełma spotkałem jeden dom, którego elewacja w połowie pomalowana była na pomarańczowo, a w połowie na zielono. O mało nie pękły mi oczy, gdy na niego patrzyłem.
Chełm to jednak nie tylko gmach kolei, ale przede wszystkim miasto z bogatą historią. Przed wojną miasto było zamieszkane w prawie połowie przez żydów, a żydowskie dowcipy traktowały o żydzie z Chełma tak samo jak polskie o sołtysie z Wąchocka. Niestety dziś ciężko znaleźć choćby najmniejsze ślady po tej społeczności. W dawnej synagodze można zjeść burgera, a na cmentarz żydowski ciężko w ogóle trafić, a i tak jest ogrodzony. Chciałem jeszcze zwiedzić zabytkową kopalnię kredy, do której wejście znajduje się przy runku. Niestety nie trafiłem z godzinami zwiedzania. Jeżeli ktoś będzie w okolicy to Chełm jest z pewnością miastem wartym uwagi.
Zamość – perła nad perłami
W porównaniu do Chełma, Zamościa chyba nie trzeba reklamować. Perła renesansu wpisana na listę dziedzictwa UNESCO. Przyznam, że od początku planując wyjazd na Lubelszczyznę miał to być dla mnie numer jeden. Udało mi się też znaleźć nocleg nad pubem, dosłownie jedną ulicę od Rynku. Przespacerowałem się po Starym Mieście, wielkością podobnego do tego w Sandomierzu. Największe wrażenie robi oczywiście rynek z górującym ratuszem i kolorowymi kamienicami. Mając jeszcze czas na zwiedzenie czegoś dogłębniej wybrałem muzeum w synagodze z wystawą poświęconą tutejszym żydom. Tym razem odpuściłem podziemną trasę turystyczną, chociaż mam wrażenie, że byłaby lepsza od tej sandomierskiej. Całość Starego Miasta otoczona jest murami obronnymi w ramach Twierdzy Zamość i pod koniec dnia, udało mi się przespacerować wzdłuż fortyfikacji, a z niektórych miejsc roztacza się piękny widok.
W Zamościu przypadkiem spotkałem też parę osób z pracy, więc na wieczór usiedliśmy w pubie, nad którym spałem. Na szczęście pub się szybko zamykał i żadne hałasy mi nie przeszkadzały, a ja miałem blisko do pokoju.
Czy Zamość mnie rozczarował? Może miałem co do niego duże oczekiwania, ale jednak brakuje tu czegoś poza elewacjami i murami. Lublin czy Sandomierz były pełne życia. W Zamościu miałem wrażenie, że wszystko jest pod turystów, którzy raz tu zajadą i więcej nie wrócą. Uliczki Starego Miasta są pełne zaparkowanych aut, a parkingi zajmują chyba każdy plac poza Rynkiem. Brakuje jakiegoś ciekawego muzeum, dobrych restauracji, ciekawej architektury współczesnej. Czegoś co wykraczałoby poza tą główną i chyba jedyną atrakcję, jaką jest renesansowe założenie architektoniczne.
Zwierzyniec, czyli w końcu odpuszczam miasta i idę do Parku Narodowego
Nie miałem zaplanowanego każdego miejsca na trasie, więc rano, czując że nie potrzebuję więcej czasu spędzać w Zamościu, ruszyłem do Zwierzyńca. Małego miasteczka znanego między innymi z browaru, ale i siedziby Roztoczańskiego Parku Narodowego. Tak się składa, że zabytkowy browar można zwiedzać, a znajduje się tuż przy wejściu do parku. Ważniejszy dla mnie był park, więc od razu ruszyłem na ścieżkę przyrodniczą. Najpopularniejsza trasa biegnie na Bukową Górę. Kilkadziesiąt minut spaceru w gęstym lesie i ukazał mi się widok niczym tapeta z Windowsa. Piękne, zielone pola na pagórkach, niewiele zabudowań. Tak właśnie wyobrażałem sobie Roztocze. W drodze powrotnej poszedłem jeszcze nad stawy Echo, które mieszkańcom służą jako kąpielisko. Jest tu całkiem spora plaża.
Z żalem odpuściłem zwiedzanie browaru, ale niestety nie pasowały mi godziny zwiedzenia i miałem tego dnia naprawdę sporo kilometrów do zrobienia. Ruszyłem w stronę granicy z Ukrainą.
Obóz masowej zagłady
Moim celem był Bełżec. Jak pisałem wcześniej, przyciągają mnie takie miejsca. Do dawnego obozu zagłady w Bełżcu chciałem też pojechać ze względu na ciekawą formę architektoniczną pomnika i muzeum. Prawie cały teren pokryto warstwą żużlu. Jedynie przez środek pozostawiono korytarz oddzielony prętami, a prowadzący śladem ostatniej trasy ofiar od rampy kolejowej do komór gazowych. Obóz w Bełżcu funkcjonował niecały rok, lecz jest drugim po Auschwitz-Birkenau niemieckim obozem zagłady pod względem liczby ofiar. Niemcy praktycznie zatarli wszelkie ślady istnienia obozu sadząc drzewa i przez lata nie było tu większego upamiętnienia. Dopiero w 2004 r. otwarto obecne muzeum i pomnik, którego budowa wymagała też wycięcia kilkuset drzew.
Mimo tej ogromnej skali śmierci, jakiej Bełżec był świadkiem, nie jest raczej licznie odwiedzany. Gdy tu dotarłem, moje auto było jedyne na parkingu. Podczas zwiedzania spotkałem tylko dwie osoby spoza obsługi. Myślę, że to przede wszystkim przez położenie na uboczu i z dala od większych miast. W dodatku jadąc krajówką w stronę Ukrainy nie łatwo jest teren muzeum w ogóle zobaczyć wśród okolicznych zabudowań.
Ostatni punkt – Jarosław
Nie musiałem jeszcze tego dnia wracać do Krakowa, więc pozostało mi spędzić gdzieś ostatnią noc. Wybrałem już podkarpacki Jarosław. To miasto, o którym co nieco słyszałem i pomyślałem, że może nigdy już nie będzie okazji tam zajechać. Udało mi się zarezerwować nocleg przy Rynku, który niestety był akurat w przebudowie (Rynek nie nocleg). Na szczęście znalazłem całkiem ciekawą knajpkę z dobrym jedzeniem i lokalnym piwem, co pozwoliło mi zaspokoić głód nagromadzony od samego rana i przy piwku w myślach podsumować swój wyjazd. Następnego dnia przespacerowałem się trochę po mieście, a moją uwagę przykuła głównie hala targowa z ciekawą elewacją.
W drodze do Krakowa zjechałem jeszcze do Łańcuta, pomyślałem, że fajnie będzie odwiedzić zamek, który pamiętam jedynie z wycieczki szkolnej w podstawówce. Okazało się jednak, że bez rezerwacji online nie mam czego szukać tego dnia. Była to bowiem ciepła wrześniowa sobota, czasów pandemii. Ludzie zwiedzali swój kraj, a limity zwiedzających były bezlitosne.
Po jakichś dwóch godzinach jazdy byłem już w domu i pozostały mi tylko wspomnienia. No i zdjęcia. Byłem zadowolony, bo spełniłem w końcu jeden z odwlekanych przez wiele lat planów i myślę, że za parę lat pozostanie mi wyruszyć znów na Lubelszczyznę i zwiedzić te kilka miejsc, które pominąłem.
Oceny
- Sandomierz 4****
- Lublin 4****
- Chełm 3***
- Zamość 3***
- Zwierzyniec 4****
| Na Lubelszczyźnie byłem w dniach 15-19 września 2020 r.
| Więcej zdjęć z tej podróży na Google Zdjęcia
Najnowsze komentarze