Pierwszy raz w Barcelonie, dlaczego tak późno?
Barcelona i Girona, Katalonia, Hiszpania | Podróż 86, Wpis 113
Pierwszy raz samolotem leciałem w 2007 roku i od tamtej pory zwiedziłem większość najpopularniejszych miast w kilkudziesięciu krajach Europy. Mimo to nigdy nie było mi po drodze odwiedzenie Barcelony. Miasta, od którego pewnie sporo osób zaczyna swoje wojaże po Europie. Pomyślałem, że tak dalej być nie może. Pandemia wiele zmieniła w moim życiu i przede wszystkim nauczyłem się realizować plany szybciej, bez zbędnego odkładania na nieokreślone później. Byłem już po krótkich włoskich wakacjach na przełomie lipca i sierpnia, więc na początek jesieni przydałby mi się jakiś city-break. Czyli nadarzała się idealna okazja na spełnienie planu. Zacząłem się rozglądać za biletami, ale początkowo były niemiłosiernie drogie, ponad trzysta złotych w jedną stronę, ale kto wgryza się w algorytmy Ryanaira wie, że wystarczy poczekać i znaleźć odpowiedni moment, by cena spadła o połowę. Nie spieszyło mi się, a z terminem też miałem dowolność. Po paru dniach znalazłem bilet za jedyne 125 zł i to na główne lotnisko w Barcelonie w piątkowy poranek, a powrót już za 41 € z lotniska w Gironie w niedzielę wieczór. Pasowała mi nawet taka opcja, bo słyszałem o Gironie sporo dobrego i fajnie byłoby chociaż przespacerować się po mieście.
Katalonia, splendor i sława
Wylądowałem na ogromnym lotnisku El Prat. Przed pandemią, szóstym najruchliwszym lotniskiem w Europie. W drodze poczytałem sporo o Barcelonie, więc miałem świadomość, że ma ona czym konkurować z Madrytem. Wbrew pozorom to nie miasto turystyczne, a metropolia o globalnym zasięgu. Stolica biznesu i przede wszystkim stolica Katalonii, jednego z najbogatszych regionów Unii Europejskiej. Jest też jednym z lepszych miejsc do życia. Rokrocznie Barcelona plasuje się na szczycie listy najlepszych miast pod względem jakości życia. Mając na uwadze to wszystko można lepiej zrozumieć dlaczego barcelończykom nie po drodze z masową turystyką, która zalało miasto szczególnie po Igrzyskach Olimpijskich z 1992 roku i od lat robi się wiele by tę turystykę ograniczać.
No dobra, to teraz samokrytyka. Po co ja się tam pcham, skoro turystyka jest taka zła? Zawsze staram się ograniczać swój negatywny wpływ w niszczeniu miast. Korzystam z komunikacji miejskiej, nie jadam w restauracja typowo pod turystów i omijam Airbnb szerokim łukiem. Ale przecież moje życie to głownie podróże i chcę zobaczyć te wszystkie piękne miejsca na Ziemi, więc co więcej mogę zrobić…
Pierwsze wrażenie | Camp Nou, La Rambla i La Boquira
Znalazłem sobie pokój w pensjonacie niedaleko reprezentacyjnej ulicy Barcelony – La Rambli – czyli właściwie w samym centrum miasta. Po przylocie miałem jeszcze trochę czasu przed godziną zameldowania, więc w drodze z lotniska zatrzymałem się przy Camp Nou. Wtedy jeszcze w FC Barcelona nie grał Robert Lewandowski, więc był to dla mnie tylko bardzo znany i ważny klub. Teraz może skusiłbym się na jakąś koszulkę pamiątkową z numerem dziewięć na plecach. Samego stadionu, ani też muzeum, nie zwiedziłem, bo wielkim fanem Barcy to ja nie jestem.
Zameldowałem się w pensjonacie, zostawiłem rzeczy i po chwili znalazłem się przy La Rambli. Od razu postanowiłem przespacerować się całą jej długością. Mniej więcej w połowie natknąłem się na tablicę upamiętniającą zamachy z 2017 roku, oraz mozaikę Joana Miró (uwaga suchar: dosłownie ludzie depczą tu sztukę). Trochę dalej odbiłem w stronę jednej z ciekawszych hal targowych w mieście, Mercado de la Boquira. Obecnie to głownie stoiska z tapasami, a nie punkty sprzedające mięso, świeże ryby czy owoce morza. Jako miłośnik dobrego jedzenia, jakże mogłem nic nie zamówić. I to mimo, że ceny były dość wygórowane, większość tapasów oscylowała w okolicach dziesięciu euro. A porcje nie były jakoś duże. Zdecydowałem się więc tylko na majorkańskie kiełbaski za jakieś 5-6€, plus piwo za kolejne kilka euro. Na więcej tapasów postanowiłem wybrać inne, tańsze miejsca.
Jak Barcelona, to i Gaudi | Park Güell
Barcelona od dawna kojarzy mi się głownie z Antonim Gaudim i jego spektakularnymi projektami. Nie mogłem więc odpuścić zwiedzenia przynajmniej dwóch najważniejszych obiektów jego dzieła. Pierwszym jest oczywiście Sagrada Família, a drugim park Güell. Oba są biletowane, chociaż podobno dawniej do parku można było wejść za darmo. Na pierwszy dzień wybrałem wizytę o zachodzie słońca w parku Güell właśnie. Do końca dnia było jeszcze sporo czasu, więc postanowiłem prawie nie korzystać z metra i autobusów i powłóczyć się po mieście. Doszedłem do Sagrada Família, chociaż bilet na wejście do środka miałem wykupiony dopiero na kolejny dzień, to chciałem już poczuć klimat Gaudiego.
Park Güell leży na wzgórzach, z których rozciąga się doskonały widok na miasto. Już samo to sprawia, że miejsce to jest bardzo atrakcyjne, natomiast pierwiastek gaudowski sprawia, że jest tam po prostu nieziemsko. Nieskończone zaułki, ścieżki, rzeźby florystycznych formach sprawiają, że można poczuć się jak w jakimś magicznym ogrodzie. Spacerowałem po parku jakieś półtorej godziny i ciągle odkrywałem nowe miejsca, z których każde było skrupulatnie zaprojektowane. Na samym końcu przyszedłem do głównej części parku z gigantyczną mozaikową ławką i widokiem na Barcelonę. Miałem być tu idealnie o zachodzie słońca… i teoretycznie tak było, jednak w parku słońce było już przysłonięte przez wzgórze Montjuïc. Nici ze spektakularnych zdjęć w złotej godzinie, ale nic nie szkodzi, bo dzięki temu było tu mniej ludzi. Pozostaje mi pozazdrościć takiego parku i takiego człowieka jak Gaudi, w Krakowie tak wielkiego wizjonera nie było.
Zrobiło się już ciemno, a żołądek zasiliłem tylko tą jedną kiełbaską i przepiłem piwem, więc ewidentnie przyszła pora na barcelońską kolację. W pierwszej kolejności pomyślałem o paelli, ale nie mogłem znaleźć żadnego lokalu, który by ją serwował. Pewnie byłem w złej dzielnicy. Za to spotykałem sporo pubów serwujących jedzenie. Może nie było to najzdrowsze, ale wydawało się, że mieszkańcy tym się właśnie żywią. Zamówiłem więc jakieś piwko i burgera. Wyszło taniej niż tapas z piwem w la Boquira.
Jest plaża, jest fajnie | Barceloneta
Na sobotnie popołudnie miałem zaplanowane zwiedzanie Sagrada Família, a rano przeszedłem się na plażę Barceloneta. To główna barcelońska plaża, często fotografowana z widokiem na wieżowiec W Barcelona. Chociaż budynek powstał w 2009 r., to żywcem przypomina mi szkaradne szklane wieżowce z lat dziewięćdziesiątych. Subiektywnie nie dodaje plaży zbyt wiele uroku.
Co do samej plaży, mimo, że było całkiem ciepło, mało kto się kąpał w morzu. Teraz też nie miałem ze sobą kąpielówek, więc został mi tylko spacer i poszukiwanie jakiegoś miejsca serwującego śniadania. Nie szło mi to zbyt dobrze, a właściwie nic sensownego do jedzenia po prostu nie było, więc tak idąc w końcu dotarłem do parku Ciutadella. To dość spory teren, w którym mieści się ogród zoologiczny czy parlament Katalonii. Nieco dalej trafiłem jeszcze na barceloński Łuk Triumfalny i zaczynały się miejskie ulice pełne kawiarni i restauracji. To był dobry znak, bo głód zaczynał mi już znacząco doskwierać. Wszedłem do pierwszej spotkanej kawiarni i zamówiłem jakieś ciastka i kawę. Nie wiem jakim cudem zamówione americano okazało się kawą z mlekiem, albo doszło do pomyłki, albo w Katalonii mają inne zwyczaje. Wypiłem z niesmakiem, ale przynajmniej słodkie wypieki były bardzo smaczne.
Zostało mi jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia zwiedzania Sagrada Família, więc powłóczyłem się po mieście oglądając przy okazji kolejne budynki zaprojektowane przez Gaudiego. Mają ich naprawdę całkiem sporo.
Ciągle nieukończona… ale już piękna | Sagrada Família
W końcu nadeszła wiekopomna chwila… a konkretnie główna atrakcja mojego wyjazdu do Barcelony – Sagrada Família – budowana od końca XIX wieku katolicka świątynia. Jednak dopiero w ostatnich latach budowa ruszyła na tyle, że jej ukończenie jest planowane już na obecną dekadę.
Zwiedzanie świątyni odbywa się o wyznaczonych godzinach i lepiej kupić wcześniej bilet przez internet. Do biletu dostajemy link do aplikacji z audioprzewodnikiem, nagrania są dostępne także po polsku. Niestety w sakralno-architektonicznym słownictwie nie jestem zbyt obeznany, więc momentami nawet to tłumaczenie nie pomogło mi zrozumieć o czym mowa. Nie zamierzam się rozpisywać o wszystkim co Gaudi zaprojektował – o tych smaczkach, proporcjach i symbolice – bo o tym można przeczytać w setkach przewodników. Mogę jedynie dodać, że wnętrze zrobiło na mnie ogromne wrażenie swoim rozmiarem, pomysłowością rozwiązań, kolorystyką i nieszablonowym podejściem. Wszak wiele rozwiązań projektowanych było jeszcze w XIX w. gdy w Krakowie zastanawiano się czy wielkie okna na parterze kamienicy nie spowodują jej zawalania. Jako ciekawostkę dodam, że we wnętrzu Sagrada Família rozgrywała się też częściowo akcja powieści Dana Browna pt. „Początek”, będącej częścią sagi, którą rozsławiła powieść „Kod da Vinci”. I to połączenie obu wybitnych twórców bardzo mi się podoba, Gaudi tak jak Leonardo da Vinci niewątpliwie wyprzedzał swoją epokę. Obaj wielcy artyści skrywali niejeden sekret i stanowią idealne pole do popisu dla pisarzy takich jak Dan Brown.
Zawsze ciągnie mnie w olimpijskie miejsca | Montjuïc
Całe zwiedzanie Sagrada Família zajęło mi kilka godzin, ale tego dnia miałem jeszcze przynajmniej jeden cel. Park i wzgórze Montjuïc. To stamtąd można oglądać piękne widoki i to tam też zlokalizowano obiekty igrzysk olimpijskich z 1992 roku. Chyba jednej z najbardziej udanych wielkich imprez sportowych w ostatnich dekadach. Ale to wzgórze ma jeszcze jedną symboliczną wartość, szczególnie związaną z Sagrada Família. Mianowice wysokość wzgórza, czyli 173 m n.p.m., stanowi nieprzekraczalną barierę dla wysokości świątyni. Ponoć Antonio Gaudi uważał, że człowiek nie powinien górować nad naturą.
Na wzgórze można dojechać funikularem, na który łatwo można się przesiąść z metra jadąc na jednym bilecie. Ja jednak wybrałem dłuższy spacer, gdyż pogoda dopisywała i nigdzie mi się już nie spieszyło. Wdrapałem się więc pod twierdzę skąd spojrzałem na panoramę miasta oraz port, a następnie poszedłem w stronę stadionu olimpijskiego. Miałem pecha, bo okazało się, że akurat będzie odbywał się koncert nieznanej mi gwiazdy uwielbianej najwyraźniej przez młode dziewczęta (sądząc po tłumie oczekującym do wejścia) i cały teren kompleksu olimpijskiego został zamknięty. Musiałem więc trochę nadrobić drogi by obejść ogrodzenia, co zajęło mi ponad pół godziny.
W końcu doszedłem do Plaça de les Cascades, czyli schodów łączących Plac Hiszpański z pałacem narodowym Montjuïc, który obecnie mieści muzeum sztuki katalońskiej. W pobliżu znajduje się jeszcze magiczna fontanna, która powinna świecić i grać muzykę o wyznaczonych porach. Atrakcja jednak była zamknięta z powodu pandemii. Kolejny pech to odbywające się targi motoryzacyjne z jakimś pokazem aut wyścigowych, przez które ogrodzona była spora część placu i sąsiednich ulic. Znów musiałem nadrabiać drogi.
I tym sposobem nadszedł zmrok, a był to mój ostatni wieczór w Barcelonie. Pomyślałem, że muszę przecież zjeść paellę. Ale okolica nie była zbyt kulinarna, przynajmniej nie tak jak okolice La Rambli. Nie poddałem się i w końcu znalazłem w miarę przystępny cenowo lokal. Niestety potrawa mnie jakoś nie urzekła. Ryż, krewetki, małże. Wydawałoby się, że wszystkie te składniki lubię, lub wręcz uwielbiam. Jednak to połączenie wcale nie wydawało mi się trafne. Może muszę jeszcze spróbować kilku innych paelli, żeby się przekonać. Bo w końcu z czegoś popularność tego dania musiała się wziąć.
Nie tylko Barcelona, czyli mniejsze, ale ciekawe miasto Girona
| W Barcelonie byłem w dniach 8-10 października 2021 r.
| Więcej zdjęć z tej podróży na Google Zdjęcia
Najnowsze komentarze