O tym jak pewnego dnia poszedłem na Teide
Wyspy Kanaryjskie, Hiszpania | Podróż 91, Wpis 117
Teide, najwyższy wulkan Wysp Kanaryjskich. Prawie cztery tysiące metrów, tysiąc dwieście metrów wyżej od Rysów. Od lat chodził mi po głowie plan by wejść na szczyt rozpoczynając wędrówkę od poziomu morza. Chociaż, szczerze mówiąc, nie pamiętam już w jakich okolicznościach narodził się ten pomysł. Patrząc na warunki klimatyczne maj wydawał się idealny na to wyzwanie. Niskie średniomiesięczne opady, a temperatury jeszcze nieupalne. Rok 2022 r., czyli schyłek pandemii, też wydawał się sprzyjać. Był dopiero styczeń gdy planowałem podróż, więc trochę niepewności jeszcze towarzyszyło, w tym obawa przed kolejnymi obostrzeniami. Jednak branża turystyczna wciąż chciała się odbić od dna i ceny były bardzo kuszące i postanowiłem zaryzykować.
Przystanek po drodze: Mediolan
I tak na parę dni przed trzydziestymi szóstymi urodzinami wsiadłem w samolot do Mediolanu-Bergamo,. Taki lot z przesiadką i tak wychodził taniej niż podróż bezpośrednia (za lot do Bergamo zapłaciłem 24 zł, a za przelot na Teneryfę 9,99 €), a przy okazji mogłem spróbować wyśmienitej włoskiej kuchni, czy napić się dobrego espresso. Pierwotnie miałem lecieć jeszcze inaczej, z Pragi do Mediolanu, a potem na Teneryfę, ale linie zmieniły mój lot, tak że przylot miałem później niż wylot. Ostatecznie jednak nie żałowałem tych zmian, bo jednak podróż z Krakowa jest wygodniejsza, a Pragę odwiedziłem i tak parę miesięcy później.
Droższy od biletów lotniczych okazał się jednak nocleg w Mediolanie. W tym mieście ceny nigdy nie rozpieszczały, zwłaszcza przy podróży w pojedynkę. Hotel nie wchodził w grę, więc spróbowałem czegoś nowego – hostelu kapsułowego. I prawdę mówiąc, byłem miło zaskoczony. Nienawidzę hosteli, a właściwie tych pokoi wieloosobowych. Jednak mając do dyspozycji swoją kapsułę oddzieloną zasłonką, z małym ekranikiem wewnątrz, czułem się jak w małym prywatnym pokoiku. Niczego więcej nie było mi trzeba.
O Mediolanie nie będę się zbytnio rozpisywał, wszak byłem tu ledwo pół roku wcześniej, a tym razem był to bardziej postój techniczny. Chociaż tym razem odkryłem ładny, nowy park w pobliżu dworca Porta Garibaldi. Nazywał się on Biblioteca degli Alberi, czyli dosłownie z włoskiego „biblioteka drzew”. Na wiosnę kwitło tam mnóstwo kwiatów, w tym czerwonych maków. Natomiast na dworcu Centrale zjadłem dobry obiad w hali Mercato Centrale. To miejsce, gdzie kilkanaście punktów gastronomicznych serwuje przepyszne potrawy, a w niektórych można zrobić zakupy i kupić mięso czy świeże ryby. Spotkałem się z podobną halą już w Turynie i Florencji i nigdy się nie zawiodłem.
W stronę Wysp Kanaryjskich
Po noclegu w kapsule i spacerze po mieście przyszła pora by w końcu udać się do głównego celu podróży, czyli na Kanary. Chyba drugi raz w życiu miałem lecieć z lotniska Malpensa, które mimo, że jest głównym portem dla Mediolanu, leży dalej niż lotnisko Bergamo i w dodatku dojazd jest droższy. Ale mając bilet na Teneryfę za dziesięć euro nie miałem na co narzekać. Lot się trochę opóźniał, o czym linie poinformowały SMS-em już parę godzin wcześniej. Wzbudziło to we mnie pewien niepokój. Nocleg na Teneryfie zarezerwowałem bowiem w Puerto de la Cruz, czyli po przeciwnej stronie wyspy niż lotnisko Tenerfie Sur. Oba miejsca dzieliło prawie sto kilometrów, ale na szczęście jeździł bezpośredni autobus. Rozkładowo samolot miał przylecieć o 20:00, linia zapowiadała godzinne opóźnienie, a ostatni autobus miał przyjechać tuż przed dziesiątą. Z dwugodzinnego zapasu robiła się niecała godzina, a opóźnienie przecież ciągle mogło ulec zmianie. No i wciąż na wyspie obowiązywała kontrola certyfikatów szczepienia, która mogła zająć cenne minuty. Nie miałem planu zapasowego na wypadek przegapienia ostatniego autobusu, ale na szczęście na przystanku pojawiłem się kilkanaście minut przed odjazdem.
Do hotelu dotarłem po jedenastej w nocy. Miałem piękny widok na morze, ciepły przyhotelowy basen i wygodne łózko. Pomyślałem, że przydałoby się jeszcze celebrować ten wieczór przy jakimś trunku. Poszedłem na miasto, a właściwie do małego starego centrum, pełnego urokliwych kamieniczek i starych kościółków. Dość szybko znalazłem otwarty supermarket, jednak okazało się, że alkohol można kupić tylko do 22. Skończyło się więc na dłuższym spacerze po okolicy.
Dzień przed wyjściem
Trzeci maja, czyli mój pierwszy pełny dzień na Teneryfie, miałem przeznaczyć na odpoczynek i zwiedzanie Puerto de la Cruz. Koło południa poszedłem na plażę. Na oblewanych morskimi falami głazach co jakiś czas spostrzegałem małe kraby. Gdy chciałem do nich podejść bliżej, chowały się gdzieś w szczelinach. Oglądałem je przez kilkadziesiąt minut, nie mając nic lepszego do roboty.
Poszukałem jeszcze jakiejś restauracji na obiad. Okazało się, że nawet w samym centrum ceny są akceptowalne. W ogóle Wyspy Kanaryjskie nie szokowały paragonami grozy. Spodziewałem się o wiele wyższych cen. A tu ani hotel nie kosztował dużo – za trzy noce zapłaciłem 99 € – ani ceny produktów w sklepach czy posiłków w restauracjach nie były wyższe niż typowe ceny w Hiszpanii. Wręcz przeciwnie, w Madrycie czy Barcelonie płaciłem dużo więcej.
Ten dzień miał mnie zrelaksować przed wyjściem na Teide. Początek miał nastąpić nocą, tak by na wschód słońca znaleźć się na granicy zabudowań i lasu. Poszedłem więc spać o nietypowej dla mnie porze, koło dwudziestej drugiej, z nadzieją by szybko zasnąć i odpocząć.
Ten dzień
Była 3:26 gdy na czarnej plaży Jardin stanąłem przy samym brzegu, dotykając symbolicznie morskiej wody. To był początek mojego wyjścia z poziomu zero. Trasę miałem podzieloną na trzy odcinki, każdy po około 10 kilometrów odległości i 1000 metrów wysokości. Pierwszy to nocne wyjście przez tereny miasta i pobliskich wsi. Potem 10 kilometrów przez las i na końcu pustynny odcinek w pełnym słońcu. Miałem ze sobą mnóstwo kremu z filtrem, powerbank, dwie butelki wody i masę batonów energetycznych.
Odcinek pierwszy, miejski
Puste miasto. Co jakiś czas mijały mnie samochody, ale było ich coraz mniej im bardziej oddalałem się od morza. Najprzyjemniej szło się właśnie przez tę zurbanizowaną część. Temperatura nie przekraczała kilkunastu stopni, miałem przed sobą wygodne chodniki i w miarę oświetlony teren. Im bliżej wschodu słońca tym robiło się chłodniej, a i zwiększałem też ciągle swoją wysokość. Gdy wyszedłem z miasta zrobiło się nieprzyjemnie. Miejskie ulice zastąpiły wąskie dróżki, czasem nieoświetlone. a gdzieniegdzie towarzyszyło mi szczekanie psów. Na szczęście wszystkie psy były za ogrodzeniami, nie miałem się więc czego obawiać.
Gdy zabudowa się skończyła, a ja wciąż nie widziałem słońca, miałem swój pierwszy kryzys. Stałem przed długą leśną drogą. Do plecaka zabrałem dwie czołówki, ale i tak wolałem poczekać. Mijałem chwilę wcześniej kapliczkę, więc do niej wróciłem przysiąść na chwilę. W pewnym momencie liczne ptaki, które towarzyszyły mi podczas nocnej podróży ucichły. Nastała cisza, a chwilę później zza wzgórza wyszły pierwsze promienie słońca. Z każdą sekundą było coraz cieplej. Droga przed którą się zatrzymałem nie była już taka ciemna i straszna. Chociaż teraz widząc wszystko, spostrzegłem tuż obok dom z wielkimi rotwailerami za płotem. Dobrze, że nie szedłem tędy nocą.
Odcinek drugi, las, las
Wszedłem w las, a właściwie początkowo w jakieś zarośla wyższe ode mnie. Długie byliny z ogromnymi liśćmi przypominały trochę klimat „Parku Jurajskiego”. Nie dawały jednak żadnego cienia. Gdy las zgęstniał, rozpoczęła się długa serpentynowata droga. Wchodziłem z lekkim nachyleniem od około tysiąca ku dwóm tysiącom metrów nad poziomem morza. Wszelkie porównania do naszych Tatr będą tu nie na miejscu. U nas dwa tysiące metrów to już spory szczyt, ale na Teneryfie krajobraz przypominał bardziej niskie partie Beskidów. Szło się bardzo przyjemnie, jednak brakowało mi widoków, które towarzyszyły mi na poprzednim odcinku drogi. Wcześniej widziałem jak powoli zwiększam wysokość, teraz miałem dookoła tylko las. Plus był taki, że mogłem zaoszczędzić baterię, bo nie patrzyłem zupełnie na nawigację w telefonie. Tej drogi nie dało się zgubić.
W pewnym momencie zaczęły pojawiać się skały, a drzew ubywało. Zbliżałem się do terenu Parku Narodowego Teide, a teren się wypłaszczał. Wchodziłem na płaskowyż okalający wierzchołek wulkanu. Już czułem, że zaraz ujrzę Teide, gdy na drodze napotkałem tabliczkę. Prostokątna, biała tablica z napisem po hiszpańsku, którą luźno zrozumiałem mniej więcej tak „Odstrzał muflonów. W środy wstęp wzbroniony”. Chyba nie muszę pisać, że była właśnie środa, a słowo odstrzał brzmiało dość groźnie. Zastanawiałem się chwilę, czy można pójść inną drogą, ale takiej nie znalazłem. Rozejrzałem się trochę i nie wiem jak stara była ta tabliczka, albo jak często ten odstrzał się odbywał, bo kawałek dalej widziałem już rozpościerający się płaskowyż. Pusty, bez drzew, ale z ludźmi podążającymi ku Teide.
Odcinek trzeci, słoneczny
Z sekundy na sekundę czułem się coraz bardziej spalony. Co prawdę ciągle używałem kremu z filtrem, miałem wodę, okulary i odpowiedni strój, ale na dwóch tysiącach metrów, przy skalno-piaszczystej powierzchni i niezakrytym słońcu, szło mi się naprawdę ciężko. Miałem też dwadzieścia kilometrów w nogach i dwa tysiące metrów przewyższenia pokonane przez ostatnie osiem godzin. Energii dodawał mi jednak widok Teide górującego nad okolicą. Szedłem dalej.
Po drodze zaczynały się szlaki i drogowskazy, spotykałem też coraz więcej ludzi. Były też kolejne tablice informujące o odstrzale muflonów, ale mijali je wszyscy, łączenie z większymi grupami. Więc chyba to ostrzeżenie nie robiło na nikim wrażenia, albo wszyscy wiedzieli, że jest już nieaktualne.
Poddałem się… Dwadzieścia dwa kilometry marszu, ale wciąż osiem do pokonania i jakieś 1500 m do góry. Teide nie było tego dnia dla mnie. Trochę zawiodła logistyka, trochę okoliczności, a trochę jednak ja sam. Z każdym momentem szedłem coraz wolniej, ale ciągle miałem siły. Nie było jednak możliwe wyjście i powrót w akceptowalnych granicach czasowych. Oczywiście brałem pod uwagę autostop, ale jednak groziło mi nocne zejście do miasta tą samą drogą. Zamiast czterdziestu paru kilometrów, robiłbym osiemdziesiąt, zamiast szesnastu godzin, szedłbym ponad dobę. Z perspektywy czasu myślę, sobie czemu nie? To przecież jest do zrobienia. Lecz nie byłem na to gotowy w tamtym momencie. Jednak największym problemem okazała się samotność. Chodzenie w pojedynkę nie jest łatwe. Jest w porządku gdy idzie się po bułki do sklepu, czy nawet gdzieś po górach. Ale maszerowanie kilkanaście godzin samemu i w dodatku przez większość drogi bez spotkania żadnej osoby było dla mnie strasznie dołujące. I może zabrakło tego motywującego głosu „damy radę, już bliżej niż dalej”.
Odcinek ostatni, a więc powrót
Zacząłem wracać trochę inną drogą niż przyszedłem. Na początku zorientowałem się, że jestem blisko z informacją i wystawą dla turystów. Poszedłem tam z myślą o skorzystaniu z toalety, a przy okazji dowiedziałem się co nieco o geologii wulkanu. Po umyciu twarzy zimną wodą na krótką chwilę wróciła mi ochota na powrót na trasę, jednak znów przemyślenia o trudnym powrocie nocą wygrały. Było chwile po dwunastej, więc ciągle miałem dużo czasu i gdy pod budynek podjechał autobus liniowy zamiast do niego wsiąść pomyślałem, że fajnie się będzie wracać za dnia. Wszak marsz w dół będzie łatwiejszy. Początkowo się nie zawiodłem. Towarzyszyły mi piękne widoki chmur, które były wiele metrów niżej ode mnie. Patrząc w stronę Puerto de la Cruz widziałem rozpościerającą się piankę z chmur. To by się zgadzało, bo poprzedniego dnia w mieście nie było słonecznie, więc i teraz ludzie tam w dole narzekali na pogodę. Co innego na wysokości dwóch tysięcy metrów. Tu grzało tak mocno, że powoli zyskiwałem skorupę od kremu z filtrem.
Po kilku kilometrach asfaltowej drogi, doszedłem do szlaku, którym szedłem pod górę. Postanowiłem teraz nim wracać, bo asfaltowa droga odbijała coraz dalej od miasta i musiałbym nadrabiać sporo kilometrów. I tak przez następne parę godzin szedłem, aż dotarłem do pierwszych zabudowań. Pomyślałem, że teraz mogę już wracać autobusem. Tylko, że nie było to takie proste. Przystanki co prawda były, ale na kolejne autobusy musiałbym czekać godzinę, albo i dłużej, a i tak nie dowiozłyby mnie do Puerto de la Cruz. Szedłem więc dalej i dopiero gdy pojedyncze domy zamieniły się w większą wieś, przystanąłem pod wiatą przystankową. Skoro jest wiata, to już musi być bardziej oblegany przystanek. I tak było. Do Colegio de Palo Blanco jeździł autobus, który co prawda nadrabiał sporo drogi, ale kursował często i dojeżdżał do punktu przesiadkowego Ayuntamiento El Realejo, czyli po prostu „ratusz w El Realejo”. Przez to miasto przechodziłem już nocą, idąc ku górze. I był to jeden z ostatnich mocno zabudowanych punktów na mojej drodze. Cieszyłem się, że byłem już blisko, że otaczała mnie cywilizacja. Pozostało mi jeszcze dojechać do Puerto de la Cruz, a jak wspominałem mój hotel zlokalizowany był tuż obok dworca autobusowego, więc kilka minut po wyjściu z autobusu brałem już prysznic w swoim pokoju.
Czy było warto?
I tak zakończyła się moje wyjście na Teide, co prawda cel nie został osiągnięty, ale sama próba była niezwykle emocjonująca i zapadnie mi w pamięć na długo. Szedłem przez jakieś 14 godzin i pokonałem dystans 35 km. Może kiedyś podejmę kolejną próbę wejścia od zera, a może po prostu przyjadę na Teneryfę i podjadę autobusem do miejsca, z którego większość turystów rozpoczyna swoje podejście. Nie będę się deklarował, bo naprawdę jest tyle miejsc do zobaczenia na świecie, że nie wiem czy kiedykolwiek wrócę na Teneryfę.
Gdy ogarnąłem się z prysznicem przyszła pora na obiad. Obok hotelu znajdowała się peruwiańska knajpka, w którem po dość przystępnych cenach zjadłem jakąś niezbyt wymyślną potrawę z wieprzowiny. Byłem zbyt zmęczony żeby szukać czegoś innego, ale też bardzo szczęśliwy, więc nie chciałem leżeć w łóżku cały wieczór. Poczucie przeżytej przygody dawało mi sporo radości.
Moja wyprawa na szczyt Teide się zakończyła, ale nie skończył się mój wyjazd, o czym w następnym wpisie.
| Drogę na Teide zacząłem 1 maja, a szczyt próbowałem zdobyć 4 maja 2022 r.
| Więcej zdjęć z tej podróży na Google Zdjęcia
Najnowsze komentarze